Powstanie partii Ryszarda Petru jest rozpaczliwym wołaniem o nową jakość w polskiej polityce. Od lat w politycznym menu, mamy bowiem do wyboru „dwa nieświeże dania i dwie nieświeże zakąski" od których większość ludzi po prostu z niesmakiem odwraca głowę. I problem mam charakter nie tylko estetyczny — od ćwierćwiecza oglądamy te same twarze mówiące o problemach mających dla zwykłych ludzi naprawdę niewielkie znaczenie — ale także jak najbardziej praktyczny: polska klasa polityczna wydaje się funkcjonować gdzieś daleko, równolegle, w oderwaniu od problemów nurtujących zwykłych ludzi.
W tym kontekście, dobrze ubrany, świetnie wysławiający się, emanujący wiarą we własne siły i autorytetem człowieka sukcesu Ryszard Petru rzeczywiście stanowi powiew nowoczesności, której tak bardzo brakuje na naszej zapyziałej, siermiężnej scenie politycznej. Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż unikająca sporów światopoglądowych i prezentująca program wszechstronnej modernizacji partia powinna stać się, jeśli nie liderem sondaży, to przynajmniej trzecią siłą poważnie myślącą o współrządzeniu Polską w nowym rządzie. Tymczasem, partia Petru balansuje na granicy progu wyborczego i nic nie wskazuje na to, iż nawet, jeżeli wejdzie do Sejmu to będzie w nim czymkolwiek więcej niż symbolicznym kwiatkiem do kożucha.
Być może z częścią tych postulatów można się zgodzić. Problem polega na tym, iż grupa celowa, do której odwołuje się Petru jest niezwykle wąska i co więcej bardzo krucha: nowa polska burżuazja jest bowiem cały czas na dorobku a materialne podstawy jej społecznego statusu mogą w każdej chwili okazać się pułapką. Bo, choć na pierwszy rzut oka wszystko jest „jak na Zachodzie": przeciętny wyborca Petru pracuje na Domaniewskiej, mieszka w Wilanowie, latem jeździ nurkować a zimą na narty, to wszystko to odbywa się dokładnie tak samo jak cała „Polska w budowie" czyli na bardzo słono oprocentowany kredyt.
Polski burżua nie jest panem nie tylko własnego losu, ale większości nawet właścicielem swojego mieszkania czy samochodu, nie wspominając już o tym, co stanowi podstawę siły klasy mieszczańskiej na Zachodzie czyli inwestycjach i oszczędnościach. Wystarczy nawet nie tąpnięcie światowych rynkach, ale nawet nieznaczne wahnięcie koniunktury i zachodnie koncerny zaczną zwalniać swoich polskich wyrobników, którzy zostaną na lodzie z kredytami i hipotekami. A wtedy ostatnią rzeczą, na którą będą chcieli liczyć jest tak wychwalana przez Petru niewidzialna ręka rynku i rozpaczliwie łapać będą się za jak najbardziej widzialną rękę państwa. Przykład frankowiczów jest tego najlepszym dowodem.
I mimo, iż ich liderzy chodzą w drogich garniturach i pachną luksusową wodą kolońską, fakt, iż ktoś „bywał w Rzymie, paryskie miał kontakty" nie wystarczy do tego, aby polski wyborca uznał go za człowieka, który będzie sprawnie zarządzał zapuszczonym folwarkiem, którym jest nasze państwo. Tym bardziej, iż tak, jak szacowni mędrcy z UW i jej kolejnych coraz bardziej żałosnych wcieleń, tak i Petru nie stroni od wyrażania się o większości wyborców z nutką protekcjonalnej pogardy. A to właśnie „starsi, gorzej wykształceni, z mniejszych ośrodków" zdecydują o tym, kto zasiądzie w Sejmie i obejmie ministerialne teki. Parafrazując klasyka: sorry, takie mamy społeczeństwo.