Historia Leonida Swiridowa to świetna lekcja tego, co stanie się z państwem i prawem, jeśli — ulegając histerii — pozwolimy służbom na jeszcze większą i jeszcze bardziej pozbawioną kontroli interwencję w nasze życie.
Leonid Swiridow jest korespondentem Agencji Nowosti w Polsce. Ma rosyjskie obywatelstwo. Od 2003 roku jego domem jest Polska: tu ma pracę, mieszkanie, przyjaciół i — do niedawna — status rezydenta długoterminowego UE. W październiku 2014 Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego uznała, iż stanowi on „rzeczywiste i poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa". Uruchomiło to proces, którego finał, po ponad roku, stanowi dostarczona mu właśnie „ostateczna decyzja" szefa Urzędu ds. Cudzoziemców, utrzymująca w mocy decyzję wojewody mazowieckiego odbierającą dziennikarzowi status rezydenta UE w RP. Od tej decyzji Swiridow może odwołać się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale równocześnie — do 12 grudnia — musi wyjechać z Polski, co poniekąd ogranicza jego szanse na sprawiedliwy proces, a przynajmniej osobisty w nim udział.
Wszystkie dokumenty, wytworzone w tej sprawie przez ABW, są tajne. Ani Swiridow, ani jego polski adwokat nie dowiedzieli się, choćby w najogólniejszych zarysach, co się dziennikarzowi zarzuca. To naturalnie sytuacja dla ABW optymalna — jeśli oskarżony nie wie, o co się go oskarża, ryzyko, że udowodni nieprawdziwość zarzutów spada nieomal do zera. Jeśli nie wie, w jaki sposób zbierano materiały — nie ma szans wykazać, że odbyło się to niezgodnie z prawem. I oczywiście, jeśli nie wie, co jest w tajnych kwitach — nie ma szans polemizować z decyzją o utajnieniu.
W teorii to wszystko powinno być poddane kontroli organu, który wniosek ABW rozpatruje — w tym przypadku najpierw wojewody, a potem szefa Urzędu ds. Cudzoziemców. Fakt, iż mityczne względy bezpieczeństwa państwa sprawiają, że sam Swiridow nie może dowiedzieć się, o co ABW go oskarża — nie zwalnia wojewody i szefa Urzędu od krytycznej analizy oskarżeń, które mają doprowadzić do skazania na banicję człowieka, dla którego Polska stała się domem. A nawet wręcz przeciwnie — pozbawienie klienta możliwości obrony składa tym większą odpowiedzialność na barki instytucji podejmującej decyzję. „Organ" — jak piszą o sobie z wdziękiem obaj urzędnicy — powinien tym rzetelniej weryfikować prawdziwość i słuszność wniosków Agencji, tak aby zapewnić, że człowiek, który został decyzją instytucji państwa polskiego pozbawiony prawa do obrony, nie zostanie przez to państwo skrzywdzony. „Organ" ma obowiązek potraktować ABW jako stronę w sprawie, a nie jako ostateczną wyrocznię. Tyle teorii. Praktyka nieco od niej odbiega.
Dalej: prawo, w odróżnieniu od ABW, nie fetyszyzuje pojęcia „tajności". Ustawa o ochronie wiadomości niejawnych dopuszcza, iż może dojść do „zawyżenia klauzuli tajności" i zaleca postępowanie w takim przypadku — należy wystąpić do autora materiału o zmianę klauzuli. Ustawa przewiduje także możliwość oznaczenia „poszczególnych części materiału różnymi klauzulami tajności". Jest oczywistym, iż wśród materiałów nt. Swiridowa muszą znajdować się informacje jawne — znane powszechnie lub znane jemu samemu, jak choćby jego życiorys, dane meldunkowe, informacje o pracodawcy, wiadomości o jego podróżach i spotkaniach etc.
I wreszcie — co w końcu najważniejsze — w materiałach ABW na temat Swiridowa mogą równie dobrze znajdować się informacje prawdziwe, jak i trzy rozdziały szpiegowskiego thrillera autorstwa Johna le Carré. Jeśli funkcjonariusze wiedzą, że oskarżany przez nich człowiek nie tylko nie dostanie szansy obrony, ale nawet nie pozna oskarżeń — co powstrzyma ich przed łgarstwem, fałszerstwem i manipulacją? W teorii — „organ", który przed podjęciem decyzji powinien na wszelkie sposoby zweryfikować otrzymane dane. W praktyce — z 28-stronnicowego uzasadnienia decyzji szefa Urzędu ds. Cudzoziemców bije niezachwiana wiara w mądrość i sprawiedliwość funkcjonariuszy policji politycznej III RP, brak za to jakichkolwiek oznak krytycznego myślenia. No i nie dziwota — który urzędnik zechce narażać się ABW i to jeszcze dla Ruska czy innego przybłędy?
Leonid Swiridow jest nie tylko Rosjaninem, ale także korespondentem „kremlowskich mediów" w Polsce — to oczywiście czyni go w czymś na kształt podczłowieka. Ale nie czerpałabym z tego nadmiernej pociechy. Historia Swiridowa może okazać się pouczająca dla wszystkich — zwłaszcza tych, którzy podpisują się obiema rękami pod pisowskim konceptem „bezpieczeństwo jest najważniejsze". Jak platformiany specjalista od służb Wojciech Brochwicz, czy eseldowski szef UOP Andrzej Barcikowski, którzy w TVN jednym głosem optowali za przyjęciem ustawy antyterrorystycznej i przyznaniem służbom uprawnień, radykalnie naruszających prawa obywatelskie. Barcikowski zapewniał z entuzjazmem, iż ograniczy to prawa „tylko tych, co do których powstanie udokumentowane podejrzenie o zaangażowanie we wspieranie działalności terrorystycznej". Serio?
Czy naprawdę chcielibyśmy, żeby chłopcy od Kamińskiego mogli traktować przeciwników politycznych tak, jak potraktowano Swiridowa — wpływając na decyzje administracyjne za pomocą materiałów dostarczanych przez ABW „w zalakowanych kopertach"? Nietrudno sobie wyobrazić np. wpisanie do „ustawy antyterrorystycznej" procedury zwalniania ludzi z pracy w rozmaitych strategicznych instytucjach — od Sejmu, poprzez ministerstwa, wojsko i policję, na szkołach kończąc — na podstawie wniosków ABW, o których zainteresowany dowie się tylko tyle, że zarzuty dotyczą „zagrożenia bezpieczeństwa państwa". Nietrudno sobie wyobrazić swobodę, z jaką PiS będzie z tych uprawnień korzystał.
Wszyscy możemy być Swiridowami.
Agnieszka Wołk-Łaniewska, publicystka polska, Tygodnik „NIE"
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji