Podczas zimnej wojny wszystko było o wiele prostsze. Waszyngton miał jasne cele na Bliskim Wschodzie: powstrzymywanie Związku Radzieckiego i zapewnienie nieprzerwanych dostaw ropy naftowej na rynek światowy. W wyniku USA mogły dokładnie określić priorytety w regionie i prowadzić konsekwentną politykę. Ponadto można się było oprzeć nie tyle na sile militarnej, co na lokalnych sojusznikach.
Zdaniem autora, obecnie nie ma silnego przeciwnika w regionie, czyli nie ma też elementu organizującego amerykańską politykę bliskowschodnią. Biały Dom ma do czynienia z całą gamą sił, które mają zupełnie różne cele.
Coraz tańsza ropa naftowa stawia pod znakiem zapytania sens amerykańskiej interwencji na Bliskim Wschodzie. Teraz Stany Zjednoczone już nie importują z regionu dużych ilości ropy naftowej, a ryzyko przerwania dostaw jest niewielkie.
Wreszcie, obecnych problemów na Bliskim Wschodzie nie da się rozwiązać środkami militarnymi, do czego są przyzwyczajone Stany Zjednoczone. Region potrzebuje stworzenia skutecznych instytucji politycznych, a amerykańscy wojskowi nie zbyt dobrze radzą sobie z tym zadaniem. Świadczy o tym, np. Afganistan.
— Nasze najpotężniejsze instrumenty oddziaływania przynoszą mało korzyści, a nasze strategiczne interesy w regionie są ograniczane. I żaden z naszych obecnych sojuszników nie zasługuje na bezapelacyjne wsparcie – stwierdza Walt.
Waszyngton powinien przestać rozwiązywać problemy, bo brakuje mu do tego i mądrości, i woli. Jednak w trakcie wyścigu wyborczego w USA kwestia Bliskiego Wschodu nie jest poważnie omawiana. Słychać jedynie oświadczenia na temat amerykańskiego „przywództwa”. Być może kolejny prezydent Stanów Zjednoczonych też „nie będzie miał pojęcia, co robić z tą częścią świata”.