Stalin swego czasu odkrył ważną zasadę funkcjonowania prasy: im bardziej absurdalne oskarżenie, tym bardziej jest sensacyjne i pociągające dla masowego czytelnika.
Kiedy poseł z partii PiS Zbigniew Girzyński w 2014 roku powiedział: „W naszym Sejmie mamy większość prorosyjską!" — analogie z radziecką „czujnością" z lat 30. stały się oczywiste. Od tamtej pory sytuacja tylko się pogorszyła.
Wielkie zdarzenia w życiu państwa czasami lepiej widoczne są dla „outsiderów", ludzi nienależących w pełni do danego społeczeństwa i dlatego zachowujących zdolność do obiektywnego osądu. Bez ostrego spojrzenia francuskiego pisarza Andre Gide'a, który w stalinowskiej Moskwie połowy lat 30. dopatrzył się cech egipskiej, „faraońskiej" dyktatury, obraz tamtych lat byłby niepełny. Nawet najbardziej zaciekli „domorośli" przyszli krytycy stalinizmu (włącznie z obrończynią praw człowieka Ludmiłą Aleksiejewą) w latach największej stalinowskiej dyktatury żyli WEWNĄTRZ swoich czasów, często zachowując lojalność wobec reżimu. Ludmiła Aleksiejewa przyznaje dziś, że w młodości wierzyła w hasła Stalina. W sytuacji powszechnej histerii spojrzenie człowieka postronnego to niekiedy jedyne zdrowe spojrzenie.
„Mylisz się, jeśli myślisz, że szpiegomania w Polsce to prerogatywa partii PiS, którą tak lubią krytykować w Unii Europejskiej. „Liberałowie" nie są lepsi. Chodzi o to, że „liberalni" krytycy Jarosława Kaczyńskiego oskarżają go o to, że on również jest agentem Kremla. Dlaczego? Dlatego, że jego, Kaczyńskiego, polityka jest na rękę strasznemu Putinowi. Kaczyński ze swoim zespołem podejrzewa, oskarża, a niekiedy nawet sadza za kratki, jak było w przypadku aresztu lidera partii „Zmiana" Mateusza Piskorskiego. „Liberałowie" zauważają, że działania Kaczyńskiego pozwalają stworzyć u obcokrajowców negatywny obraz Polski. Znaczy, Kaczyński — agent Kremla. I to przy tym, że sam Kaczyński ze swoim zespołem uważa za agentów Kremla właśnie oponentów. Lud, słuchając tego, że wokół są sami wrodzy agenci, zadaje pytanie: „dlaczego ich nie posadzą"? W odpowiedzi słyszy dziesięć razy dziennie, że służby specjalne są bezczynne, dlatego że tam też siedzą agenci Kremla. Ogólnie rzecz biorąc — wokół są sami agenci".
Dla człowieka z radzieckim doświadczeniem nie ma nic nowego w tej absurdalnej sytuacji. Przypomnę, że latem 1953 roku kat stalinowski Ławrentij Beria został aresztowany w obecności swoich kolegów z prezydium CK jako „agent międzynarodowego imperializmu", a potem rozstrzelany. W rzeczywistości Beria, który wyprawił na tamten świat mnóstwo „brytyjskich agentów" w ZSRR, żadnym agentem rzecz jasna nie był. Chruszczow ze swoją paczką pomylili go z Jamesem Bondem. Ale w stworzonym przez Stalina i samego Berię systemie oskarżenie o zdradę Ojczyzny było najprostszym, a niekiedy i jedynym sposobem, by pozbyć się człowieka, który popadł w niełaskę elity władzy. I niestety Polska, choć na razie w miękkim, medialnym wariancie, ale jednak podąża tą samą drogą. Ludzi na razie się nie rozstrzeliwuje, ale łatwość, z jaką oskarża się ich o „obsługiwanie interesów Kremla" w prasie i w telewizji nie może nie przypominać najgorszych okresów epoki radzieckiej.
Myślicie, że to nie dotyczy Polski? Ależ dotyczy! Poczytajmy brytyjską gazetę „The Guardian" z 7 czerwca 2016 roku. Opowiadając o manewrach pod nazwą Anaconda-2016, gazeta informuje, że manewry „odbywają się w szczególnie drażliwym dla polskich żołnierzy czasie, od razu po uwolnieniu i przymusowym przejściu na emeryturę jednej czwartej generałów (…) z powodu czego polskie siły zbrojne okazały się niezdolne do przysłania swojego przedstawiciela-generała do punku dowodzenia NATO w Szczecinie".
Skąd u nowego ministra obrony Antoniego Maciarewicza taka niechęć do generałów? Stąd, skąd była i u Stalina: z podejrzliwości, szpiegomanii, prowadzącej do absurdalnych oskarżeń.
Oto oświadczenie Macierewicza, dokonane wkrótce po tym, jak zajął swoje stanowisko na końcu 2015 roku: „To, co zastaliśmy, gdy objęliśmy MON, to była sytuacja bardzo, bardzo trudna. Wystarczy powiedzieć, że na wschód od Wisły były tylko 2 niekompletne jednostki wojskowe. W sytuacji, gdy część Ukrainy jest okupowana, a pan Władimir Putin nie ukrywa, że chce rozwijać swoje agresywne plany. W tej sytuacji koncentrowano cały wysiłek zbrojny państwa polskiego na granicy niemieckiej".
Następnie, od razu po swoim kłamstwie, Macierewicz robi firmową stalinowską aluzję: „Poprzednicy, którzy w dużym stopniu realizowali politykę niemiecką w Polsce, jednocześnie odsłaniali zupełnie granicę wschodnią, a koncentrowali nasze wszystkie aktywa militarne na granicy zachodniej. Nie wiem, jaka logika tym rządziła, ale na pewno nie była to logika obrony państwa polskiego".
Ciekawe, że i Stalin, poprawiając główny artykuł w „Prawdzie" o stworzeniu specjalnego kolegium dla osądzenia Tuchaczewskiego, wyraził się dosadniej, ale w tym samym duchu co i Macierewicz, z tymi samymi „adresami nienawiści": „Wielka i święta jest nienawiść wszystkich pracujących naszej ojczyzny do wrogów narodu — szpiegów, dywersantów, szkodników, do wszystkich tych, kto chce zbrukać kwitnącą ziemię radziecką smrodliwym butem niemiecko-japońskiego faszyzmu" (Eugeniusz Duraczyński, „Stalin, twórca i dyktator supermocarstwa", Moskwa, 2015, str. 328).
Jest wiele innych, mniej złowieszczych cech podobieństwa między psychologicznymi mechanizmami stalinowskiej dyktatury i tego reżimu, który zaistniał w Polsce w ostatnich latach. Na przykład nie tylko polskie media opozycyjne, ale i gazety w Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii przyznają: główna władza dziś w Polsce to nie wybierany przez naród Sejm i nawet nie Prezydent, ale partyjny lider Jarosław Kaczyński, stojący na czele skrajnie prawicowej, nacjonalistycznej i antyrosyjskiej partii „Prawo i Sprawiedliwość". Czym to się różni od radzieckiego systemu partyjnego kierownictwa, kiedy „kierującą i ukazującą siłą" państwa był nie parlament, a właśnie partia — KPZR? Tak samo jak i w dzisiejszej Polsce w ówczesnym Związku Radzieckim „jądrem systemu politycznego" były nie wybieralne organy, ale wąski krąg osób zbliżonych do Sekretarza Generalnego CK KPZR. Wąska była rezerwa kadrowa, a jakie były ich nazwiska — Woroszyłow i Mołotow czy Macierewicz i Ziobro — to przecież nie tak ważne.
Oto jeden z głównych błędów obecnych zachodnich demaskatorów stalinizmu: wychodzą z założenia, że lekcje tamtych strasznych czasów mają sens tylko w odniesieniu do Rosji, a w skrajnym wypadku do państw byłego Związku Radzieckiego. To nieprawda.
Jak pokazują wydarzenia, pamiętać o stalinizmie powinny także państwa zachodnie i wcale nie po to, aby wypominać go Moskwie, ale po to, aby samemu uniknąć pokusy powtórzenia niewyuczonych lekcji cudzej historii. Przykłady? Proszę bardzo.
Ciekawe, czy autorzy artykułu Mariusz Jałoszewski i Wojciech Czuchnowski rozumieją, że nie poddając krytyce absurdalnych zarzutów prokuratury, występują dziś w tej samej roli, w jakiej niegdyś występowali autorzy tytułowych artykułów „Prawdy" o lekarzach szkodnikach?
Przypomnimy, że lekarze szkodnicy to byli medycy pochodzenia żydowskiego z lat 50., których oskarżano o członkostwo w antyradzieckiej organizacji stworzonej, oczywiście, przez Izrael i „międzynarodowy syjonizm". Fakt, że zamiast „międzynarodowego syjonizmu" dziś mamy Moskwę, nie zmienia niczego.
Jeśli stalinizm się odrodzi, to dojdzie do tego tam, gdzie najmniej się tego oczekuje — w państwach, które za punkt ciężkości swojej polityki ogłosiły właśnie walkę z pozostałościami „radzieckiego totalitaryzmu".
Dmitrij Babicz, rosyjski publicysta, Moskwa
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.