Obudziłem się około 8:40. Parę minut po dziewiątej wszyscy zebrali się w domku. Po śniadaniu dostałem propozycję, by zostać z nimi i razem zwiedzić Gunibski Płaskowyż, ale ja wolałem zobaczyć coś nowego — bądź co bądź byłem tu już drugi raz. Z początku chciałem odwiedzić Gamsutl — piękną opuszczoną wioskę, w której do niedawna żył jeden tylko człowiek, ale Pachrudin i jego towarzysze odwiedli mnie od tego pomysłu, doradzając, bym udał się do wioski Kullab z równie pięknymi, ale też bardziej dostępnymi dla podróżnika ruinami.


Tak też zrobiłem. Złapałem stopa i dojechałem do mostu na Karakojsu. Przeczekałem krótki deszczyk pod trafnie przez kogoś zbudowaną wiatą, i stamtąd, kolejnym stopem dotarłem do kawiarni pewnego Ormianina, który poczęstował mnie kawą z ciasteczkami. Złapałem jeszcze jednego stopa i szczęśliwie dotarłem do Kullab, gdzie moim oczom ukazały się przepiękne malownicze ruiny.Wśród nich znalazłem dla siebie schronienie — zachowaną część domu, z dachem i sianem na piętrze.

W dzień łaziłem po wiosce i okolicach, powracając raz po raz do swojego tymczasowego mieszkanka, żeby coś przekąsić. Bliżej wieczora postanowiłem odpocząć przed nocną sesją, ale udało mi się pospać może ze dwie godziny — zimno było w nieruchomej pozycji. Zagrzebywanie się w siano też nic nie dawało — trzeba było położyć się wcześniej, jak jeszcze cieplej było. Miałem nawet myśli, żeby wrócić z powrotem do Gunibu i spotkać się ze znajomym Mohamedem Sagitowym, którego nie zastałem wcześniej w domu. Ale zaraz potem otrzeźwiłem się myślą, że trzeba wykorzystać swój pobyt do końca, bo raczej więcej tu nie przyjadę…. Potarłem ręce i wyszedłem na kolejne foto-polowanie:)…





