Lektura (przyznaję, spóźniona) „Selfie" Marka Belki utwierdziła mnie w przekonaniu, że fundacja Fulbrighta prowadzi tajny program wszczepiania czipów w mózgi swoich stypendystów.
Jedynym facetem, który wyłamuje się z tej zasady jest prof. Kołodko — w jego przypadku, jak podejrzewam, implantacja czipa doprowadziła do zwarcia, które zaowocowało nieposłuszeństwem wobec amerykańskich władców umysłów, ale także swego rodzaju, hm, ekscentrycznością.
Marek Belka, jak się zdaje, potrafił w znacznym stopniu złagodzić działanie czipa — ale tak do końca go nie wyłączył. Tam, gdzie w swojej książce pisze o sprawach drogich Ameryce — wykazuje dziwaczną powierzchowność opinii, a także zgoła nietypową dla siebie egzaltację; mocno zaskakujące u osoby znanej z inteligencji nie tylko wybitnej, ale także dość cynicznej. Te osobliwe zmiany osobowości utwierdzają mnie ostatecznie w przekonaniu, że czipy Fulbrighta istnieją.
Prof. Belka pisze na przykład z całkowitym nabożeństwem o Miltonie Friedmanie. Ja rozumiem, że dla młodego naukowca za żelaznej kurtyny wizyta w domu noblisty — mało tego: noblisty, który stanowił temat jego pracy doktorskiej — była wielkim przeżyciem. Ale to było, na miłość boga nieistniejącego, w 1979 roku. Od tego czasu skutki wymyślonej przez Friedmana ekonomii dla bogatych stały się oczywiste już nie tylko dla tak wybitnych umysłów ekonomicznych jak Belka, ale także dla ulicy. Wyrażają się w istnieniu społeczeństwa formuły 1:99 — 1 procent najbogatszych ludzi na ziemi ma tyle majątku, co pozostałe 99 procent ludzkości. Marek Belka najwyraźniej nie jest entuzjastą takiego rozwiązania: w wielu miejscach swojej książki pisze o nadmiernych nierównościach, bardzo krytycznie wyraża się o podatku liniowym, przypomina, że to on — jako doradca Kwaśniewskiego — skłonił prezydenta do zawetowania balcerowiczowskiej reformy liniowej, zwraca uwagę, że jednym z największych problemów w rozwoju Polski są niskie płace. Jak zatem udaje mu się pogodzić to z kultem Miltona Friedmana, będącego ojcem ekonomii, która tak niesprawiedliwy i dysfunkcjonalny świat uczyniła nie tylko możliwym, ale i pożądanym — trudno zgadnąć, jeśli oczywiście wyłączyć działanie czipa.
„Albert Speer zasłynął z tego, że był ministrem uzbrojenia i amunicji u Hitlera. Interesujące"? Niby tak, ale kiedy mówimy o facecie, który swe niewątpliwie kompetencje zainwestował we współpracę z jednym z największych zbrodniarzy XX wieku, pomagając i kibicując mu w popełnianiu zbrodni, słowo „interesujące" wydaje mi się — wybaczcie pewną pensjonarskość — niestosowne. Belka zresztą nie ma żadnych wątpliwości w ocenie Pinocheta — pisze o „zbrodniach dyktatora" — ale równocześnie najwyraźniej usprawiedliwia swoich młodzieńczych idoli, którzy tego zbrodniczego dyktatora wspierali.
Friedman, na przykład — wbrew temu, o co go „posądzano" — „zaledwie był wtedy w Chile z pięciodniowym cyklem wykładów. Popierał politykę dyktatora, gospodarczą oczywiście, ale nigdy nie doradzał dyktatorowi". Cóż. Popieranie polityki faceta, który obalił swego demokratycznie wybranego poprzednika w krwawym zamachu stanu, masowo morduje i torturuje opozycję — zasługuje, jak sądzę, na pewne zmarszczenie brwi. Tym bardziej, że owa polityka gospodarcza — totalna prywatyzacja, w tym banków i systemu emerytalnego, likwidacja płacy minimalnej, umów zbiorowych i sądów pracy, masowe zwolnienia, zwiększenie liczby godzin pracy do 12 dziennie i transfer zysków z wszystkich tych działań do najbogatszych — byłaby niemożliwa bez terroru. Co przyznawała sama junta. „System dyktatorski zapewnił trwałość rządów; dał działaniom władzom stopień skuteczności niemożliwy do osiągnięcia w systemie demokratycznym; i umożliwił zastosowanie opracowanego przez ekspertów modelu niezależnie na reakcji społecznych na jego wprowadzanie" — mówił Sergio de Castro, jeden z architektów polityki gospodarczej Pinocheta, minister finansów i ekonomii z czasów junty. A szef Banku Centralnego, Pablo Baraona — obydwaj należeli do studentów Friedmana, czyli Chicago Boys — dodawał: „Fakt, iż ponad 90 procent społeczeństwa jest przeciwne naszej polityce — to najlepszy dowód, że ona działa".
Arnold Harberger — oficjalny doradca Pinocheta — nawet w czasach swojej świetności budził w USA spore kontrowersje, a jego tłumaczenia się ze współpracy z faszyzującym reżimem („Ludzie, którzy krytykują tę postawę ze względu na rzekome lekceważenie dla kwestii pozaekonomicznych zazwyczaj mają na myśli rzeczy takie jak moralność, demokracja i sprawiedliwość") budziły agresję. „Jest ekonomicznym geniuszem i moralnym imbecylem" — powiedział o Harbergerze jeden z naukowców HIID, prestiżowego Harvard Institute of International Development — „Nazwanie jego logiki szczeniacką byłoby obelgą dla szczeniaków. On nie jest nawet makiaweliczny — jest po prostu tępy". Propozycja powierzenia mu dyrekcji HIIP wywołała na najważniejszej amerykańskiej uczelni bunt tak potężny, że Harberger postanowił pozostać w Chicago.
221 tysięcy chilijskich dzieci — dane rządowe z czasów junty — cierpiało na niedożywienie. I Chile płaci ze te eksperymenty do dziś: pozostaje krajem o największej nierówności w OECD; 20 procent najbogatszych zagarnia 57 procent dochodów, podczas gdy do 20 procent najbiedniejszych trafia zaledwie 4 procent; współczynnik Giniego wynosi 0,52 (w Polsce, gdzie słusznie narzekamy na nierówności, jest to 0,38). To wszystko Marek Belka wie milion razy lepiej ode mnie — a jednak bez wahania nazywa politykę gospodarcza Pinocheta „pożyteczną dla obywateli". Czip, czip.
A najzabawniejsze jest to, że jeśli pominąć USApologetykę — książka Belki jest taka jak sam Belka: błyskotliwa, wdzięcznie wredna, czarująco cyniczna i bardzo, ale to bardzo inteligenta.
Co to czip robi z człowieka.
Agnieszka Wołk-Łaniewska, publicystka polska, Warszawa
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.