Bawi mnie to. Śmieszy. Częściej jednak drażni. Bo śledzę (nie tylko piękną, lecz i teoretyczną) literaturę dawną i współczesną na temat procesów zmian pokoleniowych, ukazującą, że to tylko z powietrza wzięty pusty komunał. Powinny się go więc wystrzegać wszelkie stare pierdoły. Zwłaszcza jednak z mojego pokolenia, z wolna schodzącego już w niebyt. Przeszłość bowiem miało ono ciekawą, lecz nie widzę powodów, by młodzi nie szli własną drogą i na nas się wzorowali.
ZAPOMNIANA PRZESZŁOŚĆ
Wszak to moje pokolenie na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przeszło burzliwą rewolucję seksualną i obyczajową. Także intelektualno-artystyczną. Nowatorska literatura i burzycielska filozofia; muzyka i plastyka tamtych czasów wyzwalała umysły i wyobraźnię. Inspirowała i prowokowała bunt przeciwko tradycji i wszelkim świętościom. Także (a może: zwłaszcza) — przeciw utrwalonym, zeskorupiałym stosunkom społecznym i układom politycznym.
Tym starym więc dziś zrzędom, co wtedy z entuzjazmem w tym uczestniczyli, przydałoby się teraz więcej skromności i powściągliwości. Bo wprawdzie z ówczesnych rewolucjonistów wyrośli przeważnie konserwatyści, ale też zrodziło się wiele, do dziś żywych idei i koncepcji postępowych. O nich zaś te stetryczałe pierdoły nie chcą nawet pamiętać. Wolą natomiast międlić sztucznymi szczękami wieczne frazesy o braku poszanowania wartości itd.
Znowu więc, jak zawsze, młodzi nie dorastają do patetycznej powagi życia. Nie podejmują zobowiązań, które ono nakłada, a których strzegą kości przodków. Za nic mają ich wierzenia i wzory postępowania. Politycy zatem, pismacy i kaznodzieje ukazują, że to z nas mają brać przykład.
Im zaś wypominają narkotyki, dyskoteki, seks i brak chęci do dziecioróbstwa. A przecież to my zapoczątkowaliśmy dzisiejsze swobody (a raczej: to, co z nich zostało po żmudnej kościelnej pacyfikacji), jak wcześniejsze pokolenia uchyliły nam drzwi do naszych. Trzeba nie mieć żadnego szacunku do historii i siebie, by teraz karcąco kiwać wskazującym palcem na małolatów przed trzydziestką. Zamiast sobie popiołem głowę posypać i zamilknąć w pokorze.
NIECHWALEBNE NOWOŚCI
Są wprawdzie rzeczy nowe, powstałe wraz z transformacją ustrojową. Należy do nich — na przykład — wyścig szczurów wśród ludzi młodych, tj. mozolne i często ślepe moralnie działania, by się w życiu jakoś wygodnie ustawić. Nie spaść na margines.
Jeśli natomiast o mnie idzie, to jak jedna z postaci dramatu świetnego austriackiego pisarza Wernera Schwaba, nie mogę na te szczury oraz resztę spokojnie patrzeć. I dostaję raka oczu. Muszę więc co jakiś czas chlupnąć sobie spory łyk koniaku i zapalić papierosa.
Nie mogę jednak patrzeć też na siebie, bo niewiele w życiu zrobiłem, by świat był inny. Więc pociągam łyk kolejny i czekam z nadzieją na alzheimera, by mi zaślepił pamięć.
Poniekąd zmieniły się również — i to kolejny przykład przeobrażeń — stosunki męsko-damskie. Kiedyś wszak, jeszcze w PRL-u, panowały dobre, staroświeckie obyczaje postszlacheckie. Wyrażały się one w tym, że pan poślubiał panią, bo kazało mu to uczucie, zachwyt nad urodą lub chuć.
Teraz to wszystko stało się jakby mniej ważne. Oczywiście: uczucie, uroda, chuć coś wciąż jeszcze znaczą. Niekiedy dużo. Ale jeszcze więcej, gdy wiążą się z odpowiednim kontem bankowym, układami, prestiżem, itp.
Zapanowały bowiem u nas zwyczaje znane już w dziewiętnastowiecznym, dzikim kapitalizmie, kiedy to, jak mawiał ironicznie Fourier: "tak jak w logice dwa przeczenia tworzą jedno twierdzenie, tak w małżeństwie — dwie prostytucje tworzą jedną cnotę", bo partnerzy wzajem się sobie sprzedają lub kupują siebie. I to też niezbyt mi się podoba, ale przecież takiego ustroju większość moich rodaków po 1989 r. chciała.
Ale jeszcze wszystko przed nimi. Zwłaszcza nowe rewolucje obyczajowe, seksualne, artystyczne i intelektualne. A przede wszystkim — społeczne, które może okażą się trwalsze niż realny socjalizm i bardziej postępowo głębokie niż nasz przaśny kapitalizm. Wtedy będziemy przewracać się w grobach z zawiści i zazdrości.
Szkoda tylko, że żaden już koniak nie będzie nam dostępny. Dlatego już na zapas pociągam łyk kolejny i kilka dodatkowych.
Jan Kurowicki, polski publicysta, Warszawa
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.