„Nie znaleźliśmy dymiącego karabinu" — przyznał rozmówca gazety. Jednocześnie uważa, że Berlin „bardzo chciałby pokazać żółtą kartkę" Moskwie. Tymczasem do poszukiwań „rosyjskiego śladu", w tym także potencjalnych hakerów, którymi niemieckie media straszą obywateli od samego początku wyścigu przedwyborczego w kraju, została zaangażowana Federalna Służba Wywiadowcza i Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (kontrwywiad).
Jednak 50 stron raportu, będące rezultatem wielomiesięcznych poszukiwań, nie zostanie opublikowanych. Same służby specjalne tłumaczą to tym, że pojawienie się w prasie podobnych informacji „pogorszyłoby i tak już napięte stosunki z Moskwą". Jednak zdaniem niemieckich dziennikarzy w tych „tajnych materiałach" po prostu nie ma żadnych sensacji, które mogłyby zainteresować społeczeństwo.
W grudniu źródło w Bundestagu poinformowało nadawcę radiowo-telewizyjnego firmę ARD, że Rosjanie nie mają nic wspólnego z wyciekami dokumentów z komisji parlamentarnej, zajmującej się dochodzeniem ws. masowej inwigilacji prowadzonej przez NSA. Bardzo poufna część dokumentacji, w tym zeznania świadków, została wówczas opublikowana na portalu WikiLeaks. Jednak za wyciekiem, jak się okazało, stał „kret" w samym Bundestagu i obecnie śledztwo sprawdza wersję „naruszenia tajemnicy służbowej i zobowiązania do dochowaniu tajemnicy".
Autorzy „tajnego" raportu tak naprawdę powtarzają tezy rezolucji, przyjętej przez Parlament Europejski w listopadzie ubiegłego roku „o przeciwdziałaniu rosyjskim mediom", w której za najbardziej „niebezpieczne" uznano agencję Sputnik i kanał telewizyjny Russia Today. Ponadto niemieckie służby specjalne określają ich emisję na terytorium Niemiec jako „wrogą" i zapewniają, że będą się im bacznie przyglądać.