Tuż przed wyborami prezydenckimi we Francji Polska dała spektakularny popis niekompetencji. Pamiętne pismo do Emmanuela Macrona, które przygotował resort Waszczykowskiego po pierwsze zostało sporządzone nie w języku francuskim, ale angielskim, po drugie — zostało napisane tak, że anglistom włos zjeżył się na głowie. Skany ministerialnego pisma krążyły po internecie z podkreślonymi na czerwono błędami, a była ich cała masa. Angliści, których wówczas media prosiły o komentarz, zgodnie podkreślali, że pismo napisane jest językiem potocznym, chropowatym, tak jakby urzędnicy posiłkowali się translatorem Google.
Podobnych kwiatków z pewnością będzie więcej. Waszczykowski nie zmienił przepisów bez powodu. Celem, jaki mu przyświecał, ma być „oczyszczenie MSZ z postkomunistycznych złogów" i zastąpienie ich ludźmi lojalnymi wobec PiS. A żeby ułatwić im zatrudnienie, zniesiono wymóg znajomości dwóch języków obcych. Najwyraźniej uznano, że w dobie translatorów dyplomata nie musi już być poliglotą.
Zapis płynnie przeszedł przez sejmową komisję spraw zagranicznych, w której większość ma oczywiście PiS. Jan Dziedziczak, wiceszef MSZ, tłumaczył dziennikarzom, że „jeśli na przykład poszukujemy pracownika kierującego departamentem Ameryki i odnajdujemy wspaniałego fachowca, który tym zagadnieniem się od lat zajmuje, to naprawdę nie jest konieczne, żeby on znał język francuski, rosyjski jako drugi. Wystarczy jeden język do kontaktów na przykład ze Stanami Zjednoczonymi. Wolę mieć fachowca, który będzie się tym zagadnieniem zajmował niż studenta czy absolwenta lingwistyki stosowanej i żeby głównym kryterium była znajomość drugiego, niepotrzebnego w tym wypadku, języka".
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.