Jest jasne jak słońce, że sankcje i groźby nie działają na Pjongjang. Waszyngton najwyraźniej uważa, że rozmowy popsują ich wizerunek bezkompromisowego „pogromcy zła". I oto prężą muskuły pod nosem KRLD. Byleby nie skończyło się źle.
Jak twierdzi Pjongjang, rakiety są w stanie dosiągnąć celu w każdym punkcie USA, i to nie są cele naukowe. Czy to zgadza się z rzeczywistością — to pytanie otwarte. Jednak Kim Dzong Un wraz ze swoimi wojskowymi jest w stanie dosięgnąć niektórych amerykańskich terytoriów. Cóż można powiedzieć o Korei Południowej i Japonii — sojusznikach USA. Te państwa są narażone nie tylko na atak rakietowo-jądrowy, lecz również na zwykły atak artyleryjski sąsiedniego surowego państwa, zresztą dość destrukcyjne. Wydawać by się mogło, że w tych warunkach trzeba schować swoje ambicje i względy wewnątrzpolityczne do kieszeni i zasiąść do stołu negocjacyjnego. I chociażby spróbować znaleźć kompromis.
Mimo wszystko te i analogiczne manewry odbywają się regularnie, ponieważ ich organizatorzy stali się zakładnikami własnego wizerunku nieugiętych, brutalnych i bezkompromisowych „pogromców zła". Dotyczy to przede wszystkim Amerykanów. Taka oto mimowolna eskalacja, a niekiedy i świadoma. Jasne jak słońce, że sankcje i groźby na Pjongjang nie działają: jest tu potrzebna bardziej subtelna „inżynieria" polityczna. Istnieje przecież rosyjsko-chiński plan obustronnego zamrożenia: USA i Korea Południowa zawieszają ćwiczenia, a KRLD — testy. A następnie na trzeźwo strony zaczynają się zastanawiać, jak żyć dalej. Tyle że ten plan nie wzbudza szczególnego zainteresowania Waszyngtonu. Nie brutalny, tylko jakiś „ospały".
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.