Amerykański oligarcha, który niegdyś „złamał" Bank Anglii, przepowiedział bankructwo Federacji Rosyjskiej w 2017 roku, ale to nie nastąpiło. Wśród medialnych ekspertów i polityków, dla których negatywne prognozy na temat Rosji stanowią po prostu obowiązek służbowy, przyjęto, by w takich przypadkach przenosić datę jej kolapsu na nieco późniejszy termin. Soros — i tutaj należy oddać hołd naszemu oponentowi — realizuje starą dobrą prawdę giełdową: kiedy zmieniają się fakty, należy zmieniać swoje stanowisko.
W wywiadzie dla brytyjskiej gazety Financial Times finansista nieoczekiwanie zmienił swoje stanowisko wobec Moskwy, przy czym przykład Rosji posłużył mu do tego, żeby podkreślić, jak źle mają się sprawy Unii Europejskiej. Soros, wierny swojej agresywnej manierze, oświadczył, że „to Unia Europejska znajduje się na krawędzi rozpadu", a „Rosja to odbudowujące się mocarstwo, oparte na nacjonalizmie".
Zabawne, że w tym wywiadzie nie ma słowa o tym, że w Rosji źle się dzieje, a niedługo będzie jeszcze gorzej. Soros przywdziewa maskę „urażonego bojownika o wolność", któremu jakoby przeciwstawia się sam Putin. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, amerykański finansista pracuje tym samym nad wzmocnieniem pozytywnego wizerunku rosyjskiego prezydenta. Wielu zachodnich czytelników może utworzyć sobie naiwny łańcuch wydarzeń: George Soros, najbardziej wpływowy gracz polityczny, który może pozwolić sobie nawet na lekturę upomnień samej Angeli Merkel, skarży się na skuteczność przedsięwziętego przez Putina ataku na organizację Sorosa. Wniosek oczywisty: rosyjski prezydent ma dużą większą siłę, swobodę działania i znacznie większe wpływy niż najwyżsi rangą europejscy politycy.
Jest rzeczą znamienną, że zarówno Soros, jak i Biały Dom oskarżają Rosję o to samo — o naruszenie porządku światowego, którego podstawową cechą charakterystyczną była powszechnie przyjęta „śmierć Rosji" i pozbawienie jej dawnego mocarstwowego statusu. W tym sensie fakt rosyjskiego „odrodzenia" (idąc tokiem myślenia Sorosa) staje się „rewizjonizmem" w odbiorze władz w Waszyngtonie. Względem Chin mają oni zresztą podobne odczucia, tylko z ich punktu widzenia Moskwa „umarła" w 1991 roku, przegrywając zimną wojnę, a Pekin — już w XIX wieku, po wojnach opiumowych. Egzystencjonalne przerażenie niektórych zachodnich polityków w obliczu umocnienia Rosji i Chin jest prawdopodobnie wywołane tym, że na ich oczach ożywają przeciwnicy, których od dawna uważali za umarłych.
Wychodzi na to, że Putin dla europejskich polityków to takie „złe towarzystwo" i że pokazuje wszystkim, jak konfrontacja z amerykańskim establishmentem, w tym w postaci Sorosa, może być wygraną taktyką zapewniającą poza korzyściami geopolitycznymi znaczną sympatię ze strony wyborców. Rosyjskiego prezydenta nie bez powodu nazywali pierwszym europejskim populistą, który swoim przykładem zainspirował takich polityków jak Victor Orban, czy Marine Le Pen.
Po pierwsze dlatego, że ma bezpośredni dostęp do najwyższych szczebli zachodniego establishmentu, a po drugie dlatego, że z racji swojej profesji patrzy przez pryzmat możliwego ryzyka, a nie dawnych zwycięstw. Żeby zrozumieć jego niepokój, wystarczy spojrzeć na konflikt na linii Berlin-Warszawa, na działania niemieckich władz mające na celu utworzenie „Europy dwóch prędkości", na to, jak niemiecki Bank Centralny wprowadza, na szkodę dolara, juan do rezerw walutowych, a nawet na dość wysoki ranking populistów-eurosceptyków z włoskiego „Ruchu Pięciu Gwiazd", którzy mogą sprawić wszystkim niespodziankę w czasie nadchodzących wyborów parlamentarnych.
Wcześniej czy później najbardziej zajadłe rusofoby będą zmuszone przejść drogę, którą przeszedł George Soros: na początku odmawianie Rosji prawa do istnienia, następnie życie z nadzieją na to, że „jeszcze chwila i Rosja zbankrutuje", potem depresja w wyniku tego, że Rosja się nie rozpadła, i ostatecznie gorzkie uznanie tego, że Rosja będzie trwać wiecznie.
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.