Poza prestiżowymi uniwersytetami Yale i Denver kurs wygłoszony zostanie studentom Uniwersytetu Filipińskiego. Zdaniem The Washington Post to dość znamienne, bo przecież University of the Philippines Diliman znajduje się w kraju, gdzie „tysiące ludzi zabito w wojnie z narkobaronami rozpętanej przez dyktatora Rodrigo Duterte".
A zatem nieukształtowane jeszcze amerykańskie umysły będą uczone tego, czego nie powinni robić prawdziwi demokraci. I uczone będą na zaprawdę jaskrawych przykładach. Co się tyczy Rosji, to tu wszystko jest jasne: z punktu widzenia USA, w Rosji prawdziwa demokracja panowała tylko w latach 90., kiedy państwo tańczyło tak, jak mu Amerykanie zagrali. Zresztą, co się tyczy innych krajów, Waszyngton ma taki sam pogląd na wolność: prawdziwa republika to taka, która spełnia amerykańskie żądania.
Chociaż, wydawałoby się, jakiej to „demokracji" może nauczyć Waszyngton Warszawę? Przecież Polska jako pierwsza w Europie, już w 1791 roku, przyjęła Konstytucję. Stany, których na tamten moment było w sumie 13, przyjęły co prawda ustawę zasadniczą 4 lata wcześniej, ale w skali historii ta różnica jest nieznacząca.
Dzisiaj wszyscy eksperci mówią o szczególnym położeniu Polski w Unii Europejskiej. Warszawa nawet Berlina nie uznaje: ona nawet od Niemiec żąda reparacji za II wojnę światową. Dokładnej sumy jeszcze nie nazywa — od 500 miliardów do kilku trylionów dolarów, ale liczy się sam fakt. To położenie tłumaczone jest tym, że u władzy w państwie znajduje się największa eurosceptyczna partia, i ona podąża w ścisłym farwaterze Stanów Zjednoczonych Ameryki — zauważył analityk polityczny Aleksander Asafow.
Ale wróćmy do rzeczywistości. To nie bajka, gdzie Niemców, którzy dawno okazali skruchę, znów zaczyna dręczyć sumienie, biegną więc do Warszawy z torbami euro. To surowy „demokratyczny" porządek: krok w lewo lub w prawo od wyznaczonej ścieżki może zakończyć się poważnymi konsekwencjami. I niewykluczone, że włączenie Polski jako przykładu do materiałów pomocniczych dla młodych amerykańskich nosicieli wolności to tylko subtelna aluzja.
Mając na uwadze, że prawie wszyscy sąsiedzi z Unii Europejskiej patrzą na Warszawę krzywo, ma ona jedno tylko wyjście — bezwzględne posłuszeństwo. Choć jest jeszcze jeden wariant. Pomyśleć choć trochę o interesach „europejskiej rodziny", zamiast oddawać się marzeniom o odgrywaniu przywódczej roli w sprawach Starego Świata.
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.