— Zwykle w tym przypadku nie występuje podstawowy zestaw dowodów. Niby miał być północnokoreański adres IP. Wspaniale. Ile mamy programów, które zmieniają IP, począwszy od VPN?! – powiedział rozmówca agencji.
— Okazuje się, że Koreańczycy z Północy w jakiś sposób włamują się do zamkniętych sieci, że ludzie o słabej znajomości świata zewnętrznego kradną rzeczy, które wymagają bardzo dobrej znajomości problematyki sieciowej. Pojawia się pytanie: ile tzw. północnokoreańskich ataków było w rzeczywistości dziełem insiderów? – mówił ekspert.
Asmołow zasugerował, że raport ten jest powtórzeniem materiałów z żółtej prasy i wcześniej opublikowanych badań. Poruszył też temat profesjonalnych kompetencji jego autorów.
— Sytuacja ta, w której jedno „highly likely” umieszcza się na innym „likely”, a w procesie tych długich wywodów „likely” gdzieś znika. Następnie nagle stwierdzamy, że udowodniono, iż istnieje północnokoreański ślad – powiedział Asmołow.
Ekspert porównał tę sytuację z argumentacją Zachodu odnośnie sprawy Skripalów, gdy nie przedstawiono bezpośrednich dowodów zaangażowania strony rosyjskiej.
Argumenty w tym przypadku – jego zdaniem — sprowadzały się do tego, że „a kto inny mógł to zrobić, jeśli nie oni?”.
Ponadto nie wykluczył możliwości tego, że za tzw. „atakami hakerskimi” stoją niekompetentni pracownicy, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo komputerowe „firm-ofiar”. Jak dodał, obwiniają o swoje błędy osoby trzecie, aby nie ponosić odpowiedzialności za niedociągnięcia”.