Następnie wezwano pogotowie. Dyspozytorka usłyszała, że znaleziono przypadkowego mężczyznę, prawdopodobnie pobitego. Dodać należy, że mężczyzna nie przeżył reanimacji. Zmarł w ciągu pół godziny od przyjazdu karetki.
Sekcja zwłok wykazała złamanie kości czaszki, krwotok i stłuczenie mózgu, złamania żeber, stłuczenie płuc, urazy wątroby i nerki. Lekarze doskonale wiedzieli, że to nie było pobicie, a wypadek przy pracy. W tej chwili trwa śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci oraz niedopełnienia obowiązków wynikających z bezpieczeństwa i higieny pracy, które mogły narazić pracownika budowy na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia.
Zmarły był Polakiem, ale kiedy zdarza się wypadek, nie ma znaczenia narodowość. Zwłaszcza w przypadku tych zatrudniających „na czarno". Nie zniknęły jeszcze nagłówki na temat Ukrainki, która w pracy dostała wylewu — a szef porzucił ją na przystanku.
Sprawa miała miejsce w styczniu 2018 i wywołała oburzenie w całej Polsce, a Jędrzej C., właściciel wielkopolskiej firmy, otrzymał zarzut nielegalnego zatrudniania pracowników.
W pralni w Luboniu Alona Romanenko, ukraińska pracownica, w grudniu 2017 w wyniku wypadku przy pracy straciła rękę. Do zakładu weszli kontrolerzy Państwowej Inspekcji Pracy. I się zaczęło. Inspektorzy strzegący warunków pracy sformułowali pod adresem właściciela pralni cały szereg zarzutów. Nie działało między innymi awaryjne wyłączanie magla, zasady BHP nie były przestrzegane. PIP zawnioskowała do sądu o ukaranie właściciela.
Kiedy Polak wyczuje, że może bezkarnie wykorzystać pracownika — robi to. Dlatego nasz „socjalny" rzekomo rząd, zamiast dawać nowe narzędzia do gnębienia najsłabszych, powinien najpierw postawić na polepszenie warunków zatrudnienia sezonowego i na budowach. Inaczej nadal będziemy w czołówce europejskich wyzyskiwaczy.
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.