Oczywiście, Niemcy rządzone przez prawicowo-lewicową koalicję pod przywództwem Angeli Merkel — przy całej jej antypatyczności — stanowią ostoję racjonalizmu i spokoju w Europie. Ale w lipcowych sondażach ultraprawicowa partia Alternative für Deutschland, spokojnie posługująca się słowami „Fatherland" i „Volk", znalazła się na drugim miejscu, z 17,5 procentami poparcia wyprzedzając socjaldemokratów. Doprawdy nie sposób przewiedzieć, kto będzie rządził Niemcami po następnych wyborach, zaplanowanych na 2021 rok.
Kiedy zatem zakochani w militariach komentatorzy piszą, że Trump „dymi w polskim interesie" (money.pl) bo powinno nam zależeć, żeby wszystkie armie NATO były jak najsilniejsze, a tymczasem różnica wydatków zbrojeniowych między USA i np. Niemcami jest „szokująca" — reprezentują krótkowzroczność, która dla mnie, jako wolnego od historycznych fobii i wojennych lęków lewaka, jest nieco zaskakująca.
Tymczasem warto przyjrzeć się bliżej wzorcowi, do jakiego dążymy, walcząc o rolę pupilka pani w amerykańskiej szkole zbrojeniowej.
Oczywiście, kiedy Donald Trump mówi o „płaceniu na NATO", myli (zaryzykuję twierdzenie, że intencjonalnie) wspólne finansowanie Sojuszu, czyli składkowy budżet rzędu 2,2 mld euro, na który wszyscy zrzucają się bez protestu i na czas — z wydatkami poszczególnych krajów na ich resorty obrony. Trump zażądał w Brukseli, żeby wydatki te podnieść do 4 procent, bo Stany „płacą 4,2 proc.".
Tak gwoli ścisłości, to Stany wydają na obronność 3,6 proc. PBK — ale ważniejsze jest, jak to robią.
Amerykańskie wydatki na obronność to głównie sposób na przepompowywanie pieniędzy podatników do potężnych prywatnych koncernów zbrojeniowych, mających w kieszeni kluczowych dla obronności polityków. Oczywiście Ameryka, jako kraj wolny i niepodległy, ma prawo dowolnie dysponować swoim budżetem — w tym wspierać bogatych pieniędzmi biednych, co jest zresztą w tym kraju uświęconą tradycją — ale pomysł, żeby narzucić ten model Europie jest już pewnym nadużyciem.
W 2016 roku Stany Zjednoczone wydały na departament obrony 611 miliardów dolarów. Z tego 304 mld poszło wprost do prywatnych koncernów zbrojeniowych — ze szczególnym uwzględnieniem 5 potentatów: Lockheed Martin, Boeing, Raytheon, General Dynamics i Northrop Grumman zarobiły do spółki 100 miliardów. 100 milionów z tej sumy poszło na płace prezesów tych pięciu firm, żyjących głównie lub wyłącznie z kontraktów państwowych.
Dziesiątki milionów dolarów, zarobionych na amerykańskim państwie, koncerny zbrojeniowe wydają na wywieranie nacisku na to państwo. W tzw. PAC (Political Action Committee), czyli specjalne fundusze, dzięki którym bogate firmy i poszczególni milionerzy kupują sobie polityków obchodząc limity datków na kampanię, zbrojeniówka włożyła ponad 65 milionów USD.
Większość z nich to niedawni urzędnicy Pentagonu i Kapitolu, a także wysocy oficerowie, którzy swe decyzje w imieniu amerykańskich podatników podejmowali mając na względzie tłuste posady czekające na nich w firmach, z którymi z ramienia państwa robili interesy.
Od czasu do czasu amerykańską opinią publiczną wstrząsają skandale, dotyczące wysokich urzędników DoD, którzy podejmowali nader korzystne dla koncernów zbrojeniowych decyzje, równocześnie negocjując z tymi koncernami swoją przyszłą pozycję. Tak było np. z Darleen Druyun, która pracując w dziale zakupów US Air Force podpisała kontrakt na absurdalnie kosztowny leasing tankowców z Boeingiem, do którego pół roku później przeszła, otrzymując ćwierć miliona dolarów pensji plus bonusy. Darleen trafiła do pierdla tylko dzięki uporowi senatora McCaina, który akcję tę uznał za policzek w twarz armii — ale takie praktyki są na porządku dziennym i nikt z nimi nie walczy.
Osobnym rozdziałem są przekręty, defraudacje i marnotrawstwo epickich rozmiarów, stanowiące modus operandi Pentagonu.
Zatrudnia on na przykład 640 tysięcy „prywatnych kontraktorów", czyli najemników: prywatnych żołnierzy, zajmujących się wszystkim, od strzeżenia baz, poprzez udział w walce, aż do torturowania podejrzanych. Ten koncept — outsourcingu armii, prywatyzacji wojny — pierwszy raz na skalę masową wprowadził Donald Rumsfeld w Iraku w 2003 roku. Dziś Pentagon przyznaje, że nie do końca wie, ile ich jest, co robią, ani ile dokładnie kosztują, ale w 2015 roku było to ponad 130 miliardów dolarów.
Jeszcze większy problem stanowią wielkie programy zbrojeniowy — duma najnowocześniejszej armii świata.
Na przykład F-35, produkowany przez koncern Lockheed Martin supermyśliwiec, broń XXI wieku, która już kosztowała amerykańskich podatników 100 miliardów (w planach jest zakup 2400 F-35 za 1,4 biliona USD) nie nadaje się do niczego i nie wiadomo, czy i kiedy się będzie nadawał.
Tajny raport Pentagonu stwierdza, że F-35 jest „nieskuteczny i nieodpowiedni do planowanych misji, a także nie odpowiada na obecnie postrzegane zagrożenia".
I tak dalej.
Amerykańskie wydatki na tzw. „obronność" — używaną wyłącznie do prowadzenia wojen napastniczych — są wypadkową wielu czynników biznesowych i politycznych. Bezpieczeństwo Europy nie ma z nimi żadnego związku.
Ma natomiast bardzo wyraźny negatywny związek z sytuacjami, w których Ameryka robi użytek ze swojej skorumpowanej, przepłaconej i w znacznej mierze zbędnej siły militarnej.
Kryzys uchodźczy, z jakim dziś mierzy się Europa, to bezpośredni efekt napaści USA na Irak, która zdewastowała stabilność Bliskiego Wschodu i zrodziła Państwo Islamskie. Koszty tej amerykańskiej agresji, które ponoszą np. Niemcy — są nieopisanie większe, niż ewentualnie podwojenie niemieckiego budżetu obronnego.
Które na szczęście nam nie grozi. Niezależnie od pokrzykiwań Donalda Trumpa.
Agnieszka Wołk-Łaniewska, publicystka polska, Warszawa
Poglądy autorki mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.