— Kiedy mówi pani Rosjanie, to odzywają się w pani geny polskich przodków?
Nie mogę się zadeklarować: jestem Polką, jestem Rosjanką. Jestem obywatelką Federacji Rosyjskiej o polskich i rosyjskich korzeniach.
Zresztą takich osób jak ja, mających taki rodowód, jest w Rosji wiele.
— W Związku Radzieckim wielu towarzyszy broni uważało marsz. Rokossowskiego za Polaka, a w Polsce mówiono o nim Ruski. A w pani przypadku jak to jest?
— Ze mną jest odwrotnie. W Rosji o mnie mówią Rosjanka, a w Polsce Polka.
— Śledzi pani polskie publikacje, opinie odnoszące się do marsz. Rokossowskiego?
— Oczywiście, że śledzę, ale nie sprawia mi to żadnej przyjemności.

Oni nie mogą sobie na to pozwolić, bo zaraz zostaną oskarżeni o sprzyjanie komunistom, Rosji.
— Chyba że zaczną się powoływać chociażby na brytyjskich historyków zaliczających marsz. Rokossowskiego do najwybitniejszych dowódców II wojny.
— Myślę, że nie zaczną.
To, że on w Polsce źle się kojarzy, nie jest dla mnie niespodzianką. Ale kiedy zaczyna się na jego temat rozmowa, okazuje się, że rozmówcy nic nie wiedzą o pradziadku.
I w tym sensie fascynuje mnie doskonałe polskie narzędzie w dyskusji historycznej, słowa wytrych: powszechnie wiadomo. To jest dowód w każdej sprawie, szczególnie jeśli chodzi o przeszłość.
Gdy mówię: „Twierdzi pan/pani, że Rokossowski osobiście kogoś zabił, zamordował setki Polaków, to czy ma pan/pani na to jakieś dowody?". Wtedy zawsze słyszę: „Proszę pani, ależ o tym powszechnie wiadomo".
— Powszechnie nie wiadomo, że kiedy Rokossowski był ministrem obrony narodowej, wpłynął na reorganizację i unowocześnienie polskiej armii i jej wyposażenia.
— Wielu rzeczy się nie wie o pradziadku, a prawda często nie jest dopuszczana do głosu. Znów posłużę się pewną historią.
Kiedy do mnie przyjechała polska dziennikarka — nie będę mówiła, jak się nazywa, ani z jakiej była redakcji — odbyłam z nią bardzo długą rozmowę o pradziadku. Potem wybuchła awantura, że puszcza się rozmowę z Rokossowską bez wytłumaczenia słuchaczom, że wszystko, co mówi, to kłamstwo.
Zaraz potem ukazał się nowy reportaż w konwencji: powszechnie wiadomo, kim był.
— Owszem, obserwuję zmianę. Wojna Ojczyźniana jest bardzo ważnym tematem, toteż podkreśla się, że Rokossowski jest wybitną jej postacią, zresztą inni dowódcy też i każdy z nich coś symbolizuje.
Obywatele Federacji Rosyjskiej już wiedzą, że Rokossowski był Polakiem i że urodził się w Warszawie, a nie w Wielkich Łukach, jak podawano w radzieckich encyklopediach. Że był bohaterem Związku Radzieckiego i jest teraz bohaterem Rosji.
Cenionym z wielu podwodów, m.in. za to, że był bardzo dobrym dowódcą, który przeprowadził ciekawe operacje wojskowe, ale też za to, że był ludzki, inteligentny, nigdy nie pozwolił sobie poniżać podwładnych. I nie przeklinał. W ogóle! Co moja rodzina potwierdza.
Teraz, kiedy coraz częściej się mówi o rzeczach nieznanych, kiedy powstało ostatnio wiele filmów o nim, ludzie zaczynają rozumieć, kim był. To już jest nowy stosunek do ikony wojny, nie jako postaci z historii, ale jako człowieka.
— Stał się ikoną?
I druga rzecz — tutaj zawsze jest argumentem w dyskusjach o patriotyzmie. Kiedy mieszkający na Zachodzie Rosjanie przyjeżdżają i uczestniczą w wewnątrzrosyjskich dyskusjach, miejscowi mówią: „A kim wy jesteście, nie wtrącajcie się do naszych spraw".
I wtedy ci z Zachodu używają argumentu: „Rokossowski był Polakiem, zawsze mówił, że jest Polakiem. A kto zrobił więcej dla Rosji, dla tej części Europy niż on?". Mój pradziadek, będąc polskim patriotą — a był nim absolutnie — był jednocześnie radzieckim patriotą.
— Dziś to się wyklucza.
— Ale w tamtych czasach jedno nie wykluczało drugiego. Kiedy pradziadek po wojnie przebywał w Legnicy, uważał, że jest wśród tych, którzy przynieśli do Polski ustrój najlepszy z możliwych. Tak myślał, był komunistą z przekonania i był szczęśliwy, że jest wśród tych, którzy uszczęśliwili Polaków. I że teraz w Polsce będzie inaczej niż przed wojną, sprawiedliwiej.
— Jeden z moich znajomych znających się na historii wojskowości twierdzi, że Rokossowski był największym radzieckim dowódcą w wydaniu zachodnim, bo dbał, by było jak najmniej strat w ludziach.
— Nie wiem, czy słowo zachodni to dobre określenie. To samo można powiedzieć o marsz. Rodionie Malinowskim, który z Zachodem nie miał nic wspólnego.
To wynikało z wychowania, kultury osobistej, świadomości wagi istnienia ludzkiego. Myślę, że tu się odezwała genetyka. Nawet gdyby pradziadek urodził się w Wielkich Łukach, to jeżeli byłby tak wychowany, jak był przez swoich rodziców, postępowałby tak samo.
Tu zachodniość nie ma znaczenia.
— Przejdźmy do sprawy niszczenia pomników, która jest tu żywo odbierana.
— I to bardzo.

— Myślę, że to z Rosją ma mało wspólnego, że to jest polski wewnętrzny proces „rozliczenia się z przeszłością" w celach politycznych obecnie rządzących, którego ofiarą są nasze, przepraszam, nie nasze, ale polskie, pomniki. Jednak stały się one zakładnikami bieżącej polityki w stosunku do Rosji.
Niszczenie pomników żołnierzy radzieckich jest w Rosji żywo komentowane. Ja, rosyjska dziennikarka, do dziś pamiętam nazwisko burmistrza Pieniężna Kazimierza Kiejdy, a to z racji tego, że zburzył pomnik gen. Czerniachowskiego.
— A potem zniknęły następne.
— Obserwuję te historie ze zdziwieniem.
Przez całe lata obowiązywała umowa między Polską a Rosją, w której była mowa o miejscach pamięci, i nikt nigdy nie podawał w wątpliwość, że chodzi o pomniki, a nie tylko miejsca pochówku.
Jakieś osiem lat temu chciano zburzyć w Katowicach pomnik żołnierzy radzieckich. Kiedy pytałam o to władze tego miasta, odpowiedziano mi, że to nie jest możliwe bez zgody strony rosyjskiej. A teraz można, bo nagle się okazało, że w umowie nie chodziło o pomniki.
Pomnikami chce się uderzyć w Rosję.
I co jest najbardziej okropne z mojego punktu widzenia, nie mieszczą się żołnierze 1. i 2. Armii Wojska Polskiego, walczący w ramach 1. i 2. Frontu Białoruskiego.
— Bo według polityki historycznej IPN to było jedynie polskojęzyczne wojsko.
— Dlatego dochodzi do takich idiotyzmów, że w Gdańsku w czasie uroczystości wojskowych zasłania się tablicę informującą o 1. Brygadzie Pancernej, która u boku oddziałów 2. Frontu Białoruskiego dotarła do tego miasta w 1945 r. i zatknęła biało-czerwoną flagę na Dworze Artusa jako znak wyzwolenia miasta. A teraz tablica ta w ogóle zniknęła z Dworu Artusa.
Dzisiejsi żołnierze nie mogą defilować przed tablicą upamiętniającą swoich przodków. To jakaś aberracja.
Powiem tak: Rosja to przeżyje, ale jest mi wstyd przed tymi prawdziwymi polskimi bohaterami, bo odejdą w zapomnienie. Bo nie byli w podziemiu, nie walczyli z tzw. komuną, nie byli „wyklętymi", ale żołnierzami, którzy razem z Armią Radziecką zdobyli Berlin, a w konsekwencji ocalili świat.
Paweł Dybicz, polski publicysta, Moskwa — Warszawa
Poglądy autora mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Tekst jest publikowany za zgodą Redakcji tygodnika opinii Przegląd. Oryginał pierwotnie ukazał się w Przeglądzie.