Historia tego miejsca zaczęła się jeszcze za życia Marka Kotańskiego. Przy ulicy Skierdowskiej 2, w latach dziewięćdziesiątych, założył on tu jeden z ośrodków Monaru. Pobudował tam wtedy na ugorze najpierw barak, a potem duży piętrowy dom na potrzeby swojego stowarzyszenia. To wtedy trafiła tam obecna prezes Stowarzyszenia „Wspólnymi Siłami”, pani Sylwia Wasiołek. Budynek na skraju lasu, przy ulicy, której wtedy pewnie jeszcze nawet nie było, był samowolą budowlaną. Przez lata jednak nikomu to nie przeszkadzało.
Ostatnia deska ratunku dla samotnych matek
W budynku mieszka obecnie dwanaście mam i dwadzieścia dziewięcioro dzieci. Jak mi powiedziała jedna z mieszkanek, mama czworga dzieci, jedyną prorodzinną polityką zarówno władz państwa, jak i tych samorządowych, jest 500+. W Warszawie znajduje się tylko jeden taki ośrodek prowadzony i finansowany przez miasto. Również w tym miejscu po sąsiedzku, gdzie ptaki zawracają.
Dojazd do centrum Warszawy zajmuje więcej niż godzinę. Jest wiecznie przepełniony, a na miejsce w tym ośrodku trzeba czekać minimum 3 miesiące, co w wypadkach losowych, gdy kobieta i jej dzieci potrzebują pomocy natychmiastowej, mija się z celem.
Pozostać tam też można nie dłużej niż jeden rok.
Po roku, matkom, którym nie uda się załatwić mieszkania socjalnego czy w inny sposób wyprostować swego życia, pozostaje ostatnia deska ratunku jaką jest Dom Samotnej Matki „Wspólnymi Siłami”, w którym nie ma takich ograniczeń. Wiele mieszkanek domu przy Skierdowskiej 2 musiało się tam przeprowadzić, gdy miejski dom przy ulicy, nomen omen Chlubnej, je stamtąd wyrzucał.
Walka o eksmisję
Najpierw proponowano im, że rozrzucą je po różnych miastach Polski jakby to były jakieś rzeczy albo kartofle, które pod wskazane adresy przewiezie jakaś firma wysyłkowa.
Teraz miasto składa kobietom w indywidualnych rozmowach mniej lub bardziej mgliste propozycje przydziałów mieszkań socjalnych na terenie całej Warszawy.
W zasadzie przeprowadzka z tego domu do samodzielnego mieszkania, powinna ucieszyć każdą z tych kobiet, bo przecież w miejscu tym znalazły się na skutek jakiś niepowodzeń życiowych, z których chciałyby się wykaraskać.
Kobiety są jednak sceptyczne. Jedna wspomina jak już raz otrzymała taki przydział do 29 metrowego zagrzybionego mieszkania, w którym ogrzewanie było elektryczne, kuchnia i ciepła woda na prąd. Koszt czynszu tego mieszkania wynosił przez to 1100 zł. Nie dała rady.
Rzecznik urzędu w Białołęce powiedziała mi, że miasto ma też jakąś propozycję dla pani Wasiołek i jej Stowarzyszenia. Nie chciała jednak, podobnie jak w przypadku indywidualnych propozycji dla mieszkanek domu, wyjawić jaka jest to propozycja. Powiedziała jedynie, że Stowarzyszenie jakąś ofertę otrzymało, ale jeszcze na nią nie odpowiedziało. Pani Wasiołek z kolei powiedziała mi, że żadnej propozycji nie otrzymała, więc i odpowiedzieć na ofertę nie może.
Jak się żyje dzięki „łasce puszczy”?
Problem nie dotyczy jednak tylko tych dwunastu kobiet, którym miasto miałoby zapewnić jakieś mieszkania. Jest dużo głębszy.
W Polsce mamy niesamowity głód mieszkań, a państwo i samorządy nie wykonują swych konstytucyjnych obowiązków wobec obywateli w tym względzie.
I nic w tym względzie się nie zmieniło, gdy ogłoszono, że żyjemy już w „państwie dobrobytu”.
Czy czasem nie chodzi tylko o to, by pozbyć się tych kobiet, by wjechały buldożery? Dlaczego miasto pozostaje głuche na prośby Stowarzyszenia o legalizację ich pobytu i samowoli budowlanej? Niejedną samowolę budowlaną zalegalizowano i to mimo to, że nie chodziło o żaden społeczny interes.
Stowarzyszenie nie korzysta z żadnej pomocy miasta. Kobiety uprawiają warzywa w ogródku, hodują kury, wreszcie zajmują się rękodziełem artystycznym. Malują na przykład bombki na choinki. Prezes twierdzi żartobliwie, że żyją dzięki „łasce puszczy”, ale pomagają im osoby prywatne, różne fundacje, prywatne firmy.
Miasto nie ponosi żadnych kosztów działania tego ośrodka i raczej powinno być pani Wasiołek wdzięczne, że ta wykonuje tak pożyteczną społecznie pracę, na którą samo musiałoby wydać ogromne pieniądze podatników.
Na pewno chodzi o pieniądze
Miasto jednak wdzięczne nie jest, bo z wdzięczności nie żąda przecież, by kobiety i stowarzyszenie się stamtąd wyniosły.
Wtedy w wywiezieniu stamtąd kobiet i dzieci pomogła budująca się obok Galeria Północna, która opłaciła ciężarówki i w 3 godziny pomogła miastu pozbyć się problemu. Po czym natychmiast na teren weszły buldożery. Czy aby na pewno o to chodzi? Tuż obok, w odległości stu metrów i w takiej samej odległości od Czajki, stoi cały szereg budynków socjalnych i nikomu nie przeszkadzają.
Sprawę komplikuje fakt, że do ziemi są roszczenia. Byli właściciele żądają jej zwrotu.
Kiedy budowano oczyszczalnie ścieków Czajka zostali z tych terenów wywłaszczeni. Oczywiście w zgodzie z prawem otrzymali za swoje działki odszkodowania. Teraz żądają zwrotu ziemi, a argumentują to miedzy innymi istnieniem tego domu, co ma dowodzić, że nieprawdziwą jest przyczyna, dla której zostali wywłaszczeni.
Jedna z kobiet, pani Iza, powiedziała mi, że będąc w urzędzie razem z jednym z posłów miała okazję zobaczyć plany zagospodarowania okalających działkę nieruchomości. Tereny wokół są już podzielone pod developerską zabudowę jednorodzinną.
Wydaje się więc prawdopodobne, że ta działka, jak już buldożery wjadą i wszystko zrównają z ziemią, też znajdzie takie przeznaczenie, bo przecież na nic już się wtedy zdadzą wszelkie skargi.
Kobiety nie dają się póki co podzielić na tych indywidualnych rozmowach w białołęckim ratuszu i deklarują, że będą walczyć o zachowanie ich domu. Tak właśnie o nim mówią. To nie żaden ośrodek pomocy, ale ich dom. W sprawę zaangażowały już prezydenta Andrzeja Dudę. To dobry pomysł, bo za pół roku wybory.