W rozmowie ze Sputnikiem Polska ekspert wypowiedział się na temat „repolonizacji” gospodarki, krytyki programu partii rządzącej i atrakcyjności Niemiec dla ukraińskich migrantów zarobkowych.
- Czy konsekwencje gospodarcze epidemii koronawirusa doprowadzą Pańskim zdaniem do rewizji poszczególnych części polskiego budżetu?
- To trudne pytanie. W Polsce niebawem mają się odbyć wybory prezydenckie, dlatego oficjalnie nikt nie mówi o jakichkolwiek cięciach w budżecie. To byłoby samobójstwem dla partii rządzącej. Ale najprawdopodobniej do jakichś zmian dojdzie. Teoretycznie państwa UE mogą zwiększyć swój dług publiczny po to, żeby jakoś stymulować gospodarkę, wesprzeć gałęzie i przedsiębiorstwa znajdujące się w złej kondycji.
Dług państwowy Polski w ubiegłym roku wyniósł około 46% PKB, a zgodnie z paktem budżetowym UE nie powinien przekraczać 60%, w związku z czym Warszawa ma pole do manewrów. Obecny polski rząd, którego rdzeniem jest partia „Prawo i Sprawiedliwość”, pozycjonuje siebie jako partię zorientowaną na społeczeństwo, dlatego środków pomocowych dla obywateli redukować nie będzie.
Myślę, że nikt nie odpowie nam dziś, jakie części budżetowe podlegać będą cięciom. Raczej nie będą to wydatki na obronę, bo Polska pilnuje, by wywiązywać się ze swoich zobowiązań wobec NATO. Wydatki na naukę i oświatę i tak są na niskim poziomie w porównaniu z wiodącymi państwami UE. Do tej samej kategorii należą też wydatki na medycynę, sądząc po deficycie kadr w tej sferze. Wszyscy pamiętają niedawny skandal, kiedy to polski rząd postanowił skierować około 2 mld złotych na rozwój mediów państwowych zamiast przeznaczyć dodatkowe środki na walkę z chorobami onkologicznymi. Dlatego pytanie brzmi tak: a czy można w ogóle ciąć wydatki socjalne? One i tak są na niskim poziomie, jeśli porównywać z wiodącymi państwami Europy Zachodniej.
- Jak wygląda system dotacji Polski z budżetu UE? Jaką rolę odegrały w budowie gospodarki Polski?
- Od momentu wejścia Polski do UE, to znaczy od maja 2004 roku, do 2020 roku państwo dostało ponad 181 mld euro. Można śmiało powiedzieć, że Polska jest największym beneficjentem. W ubiegłym roku kraj świętował 15. rocznicę wejścia do UE i wszyscy – zarówno liberałowie, jak i konserwatyści – podkreślali, że właśnie środki z zasobów unijnych były drugim pod względem wielkości, po bezpośrednich zagranicznych inwestycjach, źródłem pozyskiwania kapitału, który stymulował rozwój polskiej gospodarki.
W rosyjskich mediach mówi się czasem, że polski cud gospodarczy dokonał się dzięki dotacjom unijnym, Polska z kolei podkreśla, że dotacje te są rekompensatą za szybkie otwarcie polskiego rynku dla transatlantyckich korporacji, w tym tych z UE.
W jakimś stopniu hamowało to polską inicjatywę – polskie spółki nie zawsze były w stanie wytrzymać konkurencję, ale właśnie dzięki tym dotacjom w ramach wieloletnich budżetów Unii Europejskiej udało się zmniejszyć negatywny efekt.
Do tego współczesna Polska nie jest już taka sama jak w 2004 roku. Polskie przedsiębiorstwa okrzepły, zdołały wyjść na nowe rynki, zmienia się też oblicze polskiej infrastruktury, może nie w takim tempie, jak się tego spodziewano. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu europejskie fundusze strukturalne spełniają swoją funkcję i europejska solidarność w mniejszym czy większym stopniu przetrwa kryzys spowodowany koronawirusem. Jeśli rozpatrywać Grupę Wyszehradzką, to polska gospodarka w tym formacie jest największa i tak czy inaczej będzie prowadzić pod względem dotacji w ramach tego regionu.
- UE prognozuje, że w 2020 roku w wyniku przeżytej pandemii polski PKB zmniejszy się o 4,3%. Czy to prawda, że „tłuste lata” gospodarki się skończyły i partia „Prawo i Sprawiedliwość” będzie musiała zrezygnować ze swoich szczodrych programów socjalnych?
- Jeśli popatrzymy na dane statystyczne, to zobaczymy, że od 1992 roku polska gospodarka rosła. Nawet w latach 2008-2009 nie zarejestrowano żadnego kryzysu. Dlatego pytanie, o jakim czasie mówimy, mając na myśli „tłuste lata”, które były między innymi uwarunkowane bardziej sprzyjającą koniunkturą.
Dla nikogo nie jest tajemnicą, że państwa Europy Środkowo-Wschodniej stały się teraz bardziej zależne od wpływów zewnętrznej koniunktury, przede wszystkim od tego, co dzieje się u ich głównych partnerów handlowych. Kryzys, jak i dobrobyt zawsze przychodzą z zewnątrz. Jeśli niemiecka gospodarka rośnie, to filie niemieckich spółek w innych europejskich krajach – w Polsce, Czechach, na Węgrzech i Słowacji – także otrzymują więcej dochodów. I na odwrót.
Z drugiej strony krytycy mają rację, mówiąc, że wyniki takiej strategii są krótkofalowe i w przyszłości czynnik ten nie zagwarantuje stabilnego wzrostu. Trzeba pamiętać, że wszystkie państwa Unii Europejskiej są zorientowane społecznie. W Niemczech, państwach skandynawskich wydatki socjalne są znacznie większe. Zwykli obywatele Polski porównują, jak pomagają swoim mieszkańcom sąsiednie kraje, i chcieliby, żeby tak samo było w ich kraju. Opozycja poddaje krytyce wspomniany wcześniej program „500+”, choć rozwiązuje on problem – spadł poziom ubóstwa w kraju.
Ludzie stali się nieco bogatsi i – korzystając nieładnie z terminologii opozycji – rząd „kupił” lojalność mieszkańców.
W powstałej sytuacji programu „500+” zakończyć nie mogą, ale ciekawe pytanie – skąd będą czerpać środki, żeby wypełnić swoje zobowiązania? Są obawy, że takie programy nie zostaną zakończone, ale zapłaci za to społeczeństwo, nawet ci, którzy z nich nie korzystają. Innymi słowy, możemy się spodziewać wzrostu podatków, akcyzy.
Spójrzmy na problem wzrostu świadczeń mieszkaniowych, mam na myśli elektryczność. Rząd cały czas bardzo mętnie zapewnia, że przeciętni obywatele tego nie odczują, a przy tym zwiększane są powoli taryfy dla przedstawicieli biznesu, przedsiębiorstw.
- Ukraińskich migrantów nazywano w swoim czasie motorem polskiej gospodarki. Według różnych ocen dołożyli do PKB Polski około 2,5%. Czy ta sytuacja może ulec zmianie w epoce postkoronawirusowej? Czy po zniesieniu ograniczeń Ukraińcy wrócą od Polski? Jeśli z jakichś powodów nie, to jak odbije się to na gospodarce?
- Zjawisko ukraińskiej migracji zarobkowej do Polski i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej ma charakter krótkotrwały. Mieszkańcy Zachodniej Ukrainy wybierają Polskę jako miejsce, w którym można podjąć pracę sezonową, odnajdują się tam, gdzie wymagana jest praca fizyczna.
Ale jak wynika z badań, przyjeżdżają na parę miesięcy, większość z nich nie chce zostawać w Polsce na długo: po zarobieniu potrzebnej sumy pieniędzy wracają na ojczyznę. Jeśli brać pod uwagę perspektywę długoterminową, to Europa, w tym Polska, będzie potrzebować migrantów, żeby się rozwijać. Co mówi teoria ekonomiczna?
1 marca tego roku w Niemczech weszła w życie nowa ustawa, która ułatwiła specjalistom określonych profesji nie z UE dostęp do niemieckiego rynku pracy. Innymi słowy, obywateli Ukrainy, Białorusi, państw Półwyspu Bałkańskiego można będzie „importować” w charakterze siły roboczej na warunkach ulgowych, tym bardziej że w Niemczech zarobki są wyższe.
Dlatego prawdopodobieństwo tego, że niektórzy obywatele Ukrainy przedłożą zarobki w Niemczech nad zarobki w Polsce, jest wysokie. Czas pokaże.
- Czy podziela Pan opinię Banku Światowego o tym, że Polska ma środki do tego, by złagodzić negatywne skutki spadku popytu wewnątrz kraju w wyniku pandemii koronawirusa, co potencjalnie może doprowadzić do szybszej odbudowy polskiej gospodarki w latach 2021 i 2022?
- Wszystko zależy od tego, jak zachowają się konsumenci – jak patrzą w przyszłość. Jeśli nie utracą pewności, że będą mieć pracę, to też nie będą musieli zmieniać swojego zachowania. Innymi słowy, jeśli konsumenci patrzą w przyszłość z optymizmem, to jest szansa, że polska gospodarka szybko się odbuduje. Wiele prognoz mówi, że już od trzeciego kwartału, to znaczy od września (jeśli nie będzie drugiej fali pandemii), gospodarka wróci do formy i już w 2021 roku na pewno będzie wzrost gospodarczy. Ale mimo wszystko ciekawe, na ile gospodarka się opuści w 2020 roku.
Jeśli natomiast zachowamy pesymizm i zaczniemy wychodzić z założenia, że wzrośnie bezrobocie i wiele przedsiębiorstw będzie musiało zakończyć swą działalność, to w społeczeństwie zapanuje nerwowość. W danym przypadku najprawdopodobniej znaczna część Polaków zacznie odkładać pieniądze na czarną godzinę, co oznacza, że ich zachowanie konsumenckie ulegnie zmianie i będą wydawać mniej. Rząd Polski obiecuje kolejny pakiet pomocowy, ale musimy pamiętać, że dopóki wybory się nie odbędą, o szczerych zamiarach władz nikt niczego nie wie.
- W materiale dla Politico Leszek Balcerowicz, były minister finansów i były szef Banku Centralnego, oskarżał obecne władze Polski o krótkowzroczność – o to, że nie przygotowywali się do nadciągającego spowolnienia gospodarki. Wyrażał opinię, że z powodu braku odpowiedniego klimatu politycznego dla zagranicznych inwestorów i rozdmuchanego sektora publicznego „polski cud gospodarczy nie potrwa długo”. Zostało to już powiedziane w 2019 roku, przed wyborami do parlamentu. Jak Pan ocenia, czy te prognozy spełnią się po pandemii?
- Jako członek rządu profesor Balcerowicz wszedł do polskiej historii jako autor transformacji systemowej. Zdołał nadać kierunek polskiej gospodarce, ale w Polsce nie cieszy się zbyt dużą popularnością z powodu socjalnych następstw „terapii szokowej”. Profesor Balcerowicz częstokroć jest negatywnie nastawiony wobec obecnych władz i zawsze je krytykuje. Czasem ma rację.
Czy czeka nas koniec polskiego cudu ekonomicznego? Myślę, że sam pan Balcerowicz nie zna odpowiedzi. Jako ekonomista patrzy przez pryzmat swojego światopoglądu. Jedna rzecz – kierować się teorią ekonomiczną („recepty”, jakie proponuje, może i są dobre), druga rzecz – mieć świadomość tego, że polskie społeczeństwo chce żyć tu i teraz, i nie będzie gotowe do „zaciskania pasa” tylko po to, żeby spełnić wyobrażenia liberałów o polityce pieniężno-kredytowej lub podatkowo-budżetowej.
To liberalne czy neoliberalne podejście, którego, jak mi się zdaje, wciąż trzyma się Balcerowicz, po 2008 roku przestało być dominujące. Wszyscy, którzy chcą, krytykują, w tym pana Kaczyńskiego i jego partię. Jego kolegów z Europy Środkowo-Wschodniej, myślących w podobny sposób, określają mianem populistów.
Społeczeństwo musi być niezadowolone z istniejącego wcześniej systemu podziału dóbr (wyników społeczno-gospodarczej transformacji), dlatego też głosuje na „populistów”, ponieważ ci gotowi są zainwestować w programy socjalne stymulujące wzrost poziomu konsumpcji. Na koniec można zadać sobie pytanie, czy partia „Prawo i Sprawiedliwość” zmierza we właściwym kierunku. Być może Balcerowicz ma rację, krytykując poszczególne mechanizmy.
Ta kwestia jest aktywnie dyskutowana w środowisku naukowym, w tym również z punktu widzenia tego, jakie nowe podejście wypracować w kontekście bardziej sprawiedliwego podziału PKB, obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie nie ma.