Wolność słowa to my, a nie nas!
Motorem całej sprawy była publikacja jednego z tabloidów, który tradycyjnym sposobem z różnych informacji zrobił na okładce taki miks, że urzędujący Prezydent RP wychodził tam na złowrogiego obrońcę pedofilów z jednoznacznie negatywnymi intencjami. Ale to nie dziennikarze tego czasopisma ułaskawili pedofila, tylko sam Andrzej Duda. Sprawa oczywiście nie jest taka prosta jakby się wydawało, ale społeczna percepcja pedofilii jest taka, a nie inna przede wszystkim dzięki… politykom, którzy przez lata zamiast na poważnie wziąć się za ściganie tego paskudnego procederu, robili sobie kolejne kampanie na ludzkich emocjach. Można więc śmiało rzec, że obóz władzy dostał odłamkami rzuconego przez samego siebie pocisku.
Ponieważ wspomniane pismo jest wydawane przez mieszany kapitał zagraniczny, rządowa propaganda postanowiła wykorzystać ten, nomen omen, fakt do rozpętania kampanii przeciwko „zagranicznej ingerencji w polskie wybory”, skutecznie omijając wkład szwajcarski i amerykański, za to do rangi kluczowego podnosząc niemiecki, co miało oczywiście przywołać jak najgorsze skojarzenia. Inna sprawa, że to zacietrzewienie trochę zaciemniło Andrzejowi Dudzie rzeczywistość.
Zawołanie „nie będą Niemcy nam wybierać prezydenta” mogłoby zostać przecież odebrane przez ponad stutysięczną mniejszość niemiecką w Polsce jako... zapowiedź odebrania jej praw wyborczych.
Decyzja bezpieki o pozbawieniu akredytacji dziennikarskiej Leonida Sviridova była bowiem czymś więcej niż tylko „pojedynczym przypadkiem”, który czasem faktycznie się zdarza w relacjach między państwami.
A przecież od wskazania korespondenta medialnego jako kogoś, kto swoją działalnością może „zagrażać państwu”, do rozciągnięcia tej zasady na innych, niekoniecznie już rosyjskich dziennikarzy, jest naprawdę mały krok. Przez lata rosyjskim mediom odmawiało się w ogóle prawa do nazywania się „dziennikarzami”, stosowano obraźliwe zamienniki w stylu „funkcjonariuszy medialnych”. Nie było „rosyjskiej jedynki” tylko „propaganda Putina”. Nawet teraz wycofano program skierowany do szczątkowej mniejszości rosyjskiej w Polsce, nie podając żadnego uzasadnienia takiego kroku, poza tym że był… rosyjskojęzyczny.
W czym więc problem, żeby podobne nastroje uruchomić wobec innych środków masowego przekazu i na tej samej zasadzie ograniczyć lub pozbawić ich swobody działania?
Zezowate szczęście?
W środowisku dziennikarskim jednak zawrzało. Wprawdzie Prawo i Sprawiedliwość już od lat mówiło o „repolonizacji mediów”, ale nigdy nie przeszło do czynów. Rządzący nie bez słuszności wskazywali też na struktury właścicielskie środków masowego przekazu w dużych krajach zachodnich. Tyle tylko, że biorąc pod uwagę to co stało się z TVP – ciężko powiedzieć, żeby kogokolwiek przekonali, iż ich działania mogą stan rzeczy naprawić i zapewnić większy (a nie mniejszy!) pluralizm.
Niezależenie jednak od tego czy po niedzieli faktycznie nic się nie zmieni na szczytach władzy i czy rząd będzie nadal dysponował zupełną swobodą legislacyjną, machina która została nakręcona przed kilkoma laty i tak zbyt szybko się nie zatrzyma. Ci sami ludzie, którzy dzisiaj publicznie piszą o swoich obawach o wolność słowa w ciągu najbliższych lat rządów PiS, sami nierzadko odmawiali prawa do podobnych swobód Rosjanom, tylko dlatego że są oni Rosjanami. Sami więc skręcili bat, którym mogą teraz dostać na gołą skórę.