Pyrrusowe zwycięstwo Dudy
Wbrew temu, jak to pojęcie funkcjonuje, zwycięstwo „pyrrusowe” to nadal jest zwycięstwo, choć okupione zbyt wielkimi kosztami. Tak chyba było w przypadku minionych wyborów prezydenckich, bo przy okazji prób ich zorganizowania zaznaczył się w obozie władzy brak jedności i to w sprawach o znaczeniu fundamentalnym dla sensu trwania koalicji.
Gdyby nie upór Jarosława Gowina, to nie byłoby bowiem głośnej sprawy wicepremiera Jacka Sasina, bezustannie atakowanego przez opozycję milionami złotych, które zostały wydane na nieprzeprowadzone wybory. I choć ostatecznie rząd Zjednoczonej Prawicy trwa nadal, a Andrzej Duda ciągle jest Prezydentem RP, to jednak problemy się wcale nie skończyły.
Można oczywiście za kolejne zachorowania winić „nieodpowiedzialnych ludzi”, a w telewizji publicznej pewnie przeszłaby i konstrukcja obciążająca za to opozycję, ale to nie wystarczy. Trzeba znaleźć winnego i tym może być wspomniany Szumowski, który po tym, gdy z COVID-19 zrobił sobie rodzinny biznes, stracił wizerunek bohatera z podkrążonymi oczami.
Najpewniej z rządu odejdzie więc on, ale należy przypuszczać, że wiedziony doświadczeniem Jarosław Kaczyński zapewni mu „miękkie lądowanie”.
Wybory prezydenckie nie rozwiązały też innego problemu rządu, któremu na imię Senat RP. Owszem, bez większości w izbie wyższej da się rządzić i nie ma ona znaczenia legislacyjnego, ale bywa kijem w szprychach roweru Zjednoczonej Prawicy. W poprzedniej kadencji wola Jarosława Kaczyńskiego mogła być realizowana bardzo sprawnie poprzez wszystkie konstytucyjne instancje władzy, dziś natomiast ma miesiąc opóźnienia, podczas którego to miesiąca opozycja może skutecznie uruchomić w mediach i w społeczeństwie kolejne kampanie przeciwko konkretnym zmianom.
Jak więc przeprowadzić w takich warunkach zapowiadane „dokończenie reformy sądownictwa” tudzież „repolonizację mediów”? Z drugiej strony, jak tego nie zrobić, skoro dopiero to obiecywano w zwycięskiej kampanii prezydenckiej?
Nowe otwarcie?
Za krótka kołdra w senacie to problem, który być może dałoby się obejść. Czasem pojawiają się sygnały, że zapowiadana rekonstrukcja może się okazać taką próbą. Stawka jest jednak o tyle wysoka, że Jarosław Kaczyński nie może sobie pozwolić na utratę poparcia Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro i Porozumienia Jarosława Gowina, bo to oznaczałoby prawie na pewno upadek rządu w ogóle. Tym bardziej, że obaj koalicjanci usilnie się starają o stworzenie wrażenia własnej odrębności.
Przez ostatnie 5 lat rząd unikał jak ognia konserwatywnych projektów legislacyjnych, a lider Solidarnej Polski firmuje ten krok własnym nazwiskiem. Są tacy, którzy wierzą, że to ustawka, ale w pełną kontrolę Kaczyńskiego nad obozem władzy już coraz trudniej wierzyć. Załóżmy jednak, że lider PiS faktycznie chce się kogoś pozbyć kosztem przyciągnięcia do rządzenia innej formacji.
Tu często pojawia się nazwa PSL-u i choć Władysław Kosiniak-Kamysz wielokrotnie dementował pojawiające się spekulacje na ten temat, to jednak obity dwuprocentowym wynikiem w wyborach prezydenckich może nie być w stanie kontrolować swoich szabel. A te przecież złożone są nie tylko ze „z dziada pradziada ludowców”, ale także Unii Europejskich Demokratów, czy ludzi Pawła Kukiza – ci drudzy niegdyś z Kaczyńskim politycznie flirtowali.
Na domiar złego, przywódcy PSL w drugi policzek poprawia „Polska 2050” Szymona Hołowni. Jeśli były prezenter „Mam talent!” okaże się mieć talent polityczny i utrzyma prognozowane poparcie, to bardzo prawdopodobne, że wygryzie z parlamentu właśnie tworzoną przez PSL Koalicję Polską. Co więc zrobią parlamentarzyści zagrożeni utratą tłustych etatów?
Poglądy poglądami, ale żyć przecież trzeba. W tym kontekście pojawiają się też sugestie o koalicji z Konfederacją, ale tu raczej szansa na zmianę stanu rzeczy jest niewielka. Po pierwsze narodowi liberałowie mają tylko kilku posłów, po drugie warunkiem sine qua non ich bytu jest skuteczna walka o prawicowy elektorat. W przypadku wejścia w koalicję z PiS, Konfederacja podzieli los LPR.
Sprawa (nie) może się rypnąć
Istnieje jednak także inna teoria, mało prawdopodobna, ale z kronikarskiego obowiązku warto ją odnotować. Mianowicie Jarosław Kaczyński ma według niej zdawać sobie sprawę z kryzysu gospodarczego, jaki dotknie Polskę w związku z pandemią koronawirusa i zarządzonym lockdownem, a że nie chce ponosić jego politycznych konsekwencji, to chętnie oddałby władzę w czyjeś ręce, by potem powrócić na białym koniu z większością konstytucyjną. Lider PiS musiałby tym samym zawrócić z ryzykownej drogi, która naraża jego obóz polityczny na konsekwencje karne, a przede wszystkim na utratę niespotykanego w historii tej formacji wpływu na polskie życie publiczne. Po drugie, przywódca obozu władzy nie jest już szczególnie młody i na przeszkodzie takiego scenariusza mogłaby stanąć… biologia.
Skoro więc nic z tych rzeczy, to mogłyby się odbyć przedterminowe wybory, ale tu PiS musiałby się bardzo postarać żeby je... przegrać. Z kolei nawet gdyby je przegrał, to ostrze długopisu Andrzeja Dudy mogłoby zostać wówczas wymierzone przeciwko rządowi powołanemu przez dzisiejszą opozycję. Jak tak bezzębny rząd miałby sobie poradzić z kryzysem ekonomicznym? Ciężko to sobie nawet wyobrazić.
Reaktywacji więc raczej nie będzie, a układ rządzący najpewniej zostanie ten sam. Jedyne co może mieć znaczenie, ale już wewnątrz koalicji, to zapowiedź zmniejszenia liczby resortów, co jest próbą ograniczenia swobody Ziobry i Gowina – tyle że nie mają oni za bardzo innego wyjścia, niż pokornie taką propozycję przyjąć.