Tak się składa, że to nie „Solidarność” jako ruch robotniczy jest dziś fetowany, ale długofalowy efekt jego działania. To z powstaniem „S” utożsamiana jest bowiem antykomunistyczna formacja postulująca polityczne związanie Polski z Zachodem i wszystkim tym, co z tego wynika. Czyli: przepisaniem historii Polski na nowo, eksponując w niej te wątki, kiedy konfliktowaliśmy ze Wschodem, dostosowaniem polskiej gospodarki do potrzeb imperium kapitału, przyjmując w tym układzie status państwa trzeciej kategorii, oraz powrót do idei mesjanistycznych czy do „przedmurza” – awangardy agresywnej postawy euroatlantyckiego świata w stosunku do światów alternatywnych. Tak w skrócie prezentuje się to, co przez zwolenników „mitu Solidarności” jest powszechnie akceptowane.
A co z postulatami socjalnymi, stanowiącymi przecież większość ówczesnych żądań robotników „Solidarności”? Nikt dziś nawet o nich nie wspomina. Co najwyżej bywają przedstawiane jako słuszna „taktyczna” zagrywka, bo jako że były nie do zrealizowania, postawiły władze PRL przed nierozwiązywalnym problemem.
Nie ma to jednak większego znaczenia dla wspomnianego wyżej mitu. Ten karmi się narracją ćwierćinteligentów, wówczas nasłanych na robotników, by odciągnąć ich od pomysłu zakończenia strajku po realizacji postulatów socjalnych, oraz przekierować na żądania polityczne. W środkach masowego przekazu znowu nie usłyszymy przecież nikogo z robotników, którzy w efekcie załamania się ustroju socjalistycznego stracili zatrudnienie, za to pełno gasnących już z wolna „wujków dobra rada”, którzy od początku dążyli do obalenia Polski Ludowej, a robotnicy posłużyli im jako trampolina do władzy.
O ile w 1980 roku jeszcze trzeba było te prawdziwe cele przed klasą robotnicza ukrywać, o tyle 40 lat później nie ma już przed kim. Wielkoprzemysłowa klasa robotnicza prawie nie istnieje. Została albo pozbawiona materialnych podstaw istnienia w postaci dużych zakładów, albo rozbita za pomocą technik outsourcingu i fragmentaryzacji, które niby to miały być związane z „optymalizacją kosztów” i „profesjonalizacją produkcji”, ale w rzeczywistości nie okazały się wcale bardziej ekonomiczne, za to skutecznie zniszczyły tożsamość zawodową wśród pracowników. W kapitalizmie, swój klasowy interes doskonale rozumieją tylko uprzywilejowani, stąd posługują się bez litości inżynierią społeczną.
Na miejsce klasowej (ale i narodowej) identyfikacji, proponuje się alternatywne, związane z ideologią konsumpcjonizmu lub takiego czy innego stylu życia. Temu właśnie służy ogniskowanie społecznych emocji wokół mniejszości seksualnych czy religijnych, masowe bieganie, coaching itp. pochłaniacze ludzkiego czasu.
Polską debatę publiczną cenzurowano przez lata wyświechtanym TINA (ang. There Is No Alternative) mającym oznaczać, że niezależnie od tego, czy komuś się to podoba czy nie, kapitalizm jako ustrój ekonomiczny jest po prostu jedynym wydajnym, zapewniającym rozwój itp. bajeczki. Oczywiście za przykłady podawano zazwyczaj państwa syte, pełne wpływów post- i neokolonialnych, bo przecież nie takie wolnorynkowe raje jak Haiti czy Bangladesz, gdzie ten „gospodarczy cud” uparcie nie chce przyjść. To swego rodzaju paradoks i precedens „Solidarności” jako ruchu robotniczego, że posłużył on technice rozmontowywania alternatywnych wobec neoliberalnego kapitalizmu ustrojów, fałszywie kreując i wykorzystując „wolę klasy pracującej”.
Warto to wszystko wynotować, bo właśnie jesteśmy w momencie, gdy jedną z alternatyw i to tuż za naszą wschodnią granicą, znowu próbuje się zdewastować. Czy Białoruś jako państwo jest dla kogoś zagrożeniem? Czy przejawia jakiekolwiek pretensje terytorialne do sąsiadów? A może białoruska marynarka grasuje po oceanach w poszukiwaniu kolonii? Nie. O co więc chodzi? A właśnie o to, że model gospodarki wprowadzony w życie po wyborze Alaksandra Łukaszenki na Prezydenta Republiki, mógłby kogoś potencjalnie zachęcić jako „zły przykład". Na to, że środki produkcji mogą być sprawnie wykorzystywane w ramach własności wspólnotowej, że można prowadzić egalitarną politykę i zapewnić każdemu minimum socjalne zamiast te same (albo i większe) środki przeznaczać na mowę nienawiści o „nierobach”, „nędzarzach” czy „żebrakach”. Białoruś od 26 lat psuje ten wyryty w mózgach młodych Europejczyków elementarz, dlatego zawczasu kapitał chce ją zniszczyć.
Wyciągnąć naukę z historii
Druga lekcja, dla wszystkich, którzy chcieliby wyzwolenia własnych Ojczyzn spod niewoli międzynarodowej finansjery, to ta, by nie dopuścić do rozejścia się władzy z własnym narodem, a za przywódców obierać sobie niekoniecznie tych, którzy pięknie się wysławiają, ale raczej odważnych i lojalnych wobec swoich ludzi. Tak Alaksandr Łukaszenka, nie chowając się przed przeciwnikiem, pokazał zwolennikom, że wierzy w to, o co walczy, a ta wiara rozlała się po całym jego zapleczu i jak na razie skutecznie obroniła jego rządy.
I trzecia, być może, nawet najważniejsza lekcja. Geopolityka to rzecz absolutnie pierwotna wobec wszystkiego tego, co chcielibyśmy we własnych krajach zbudować. Piękne ideały zawsze przegrywają z „niepięknymi” bombami, dlatego warto wiązać się z kimś poważnym, kto może nas uchronić przed spodziewaną agresją, choćby poprzez skuteczną (bo podpartą dobrymi „argumentami”) dyplomację. Polska w obecnym systemie sojuszy międzynarodowych, nie ma najmniejszych szans na narodowe i społeczne wyzwolenie, a te powiązania to przecież najważniejsze „dziedzictwo „Solidarności”.
A jak uczcić 40. urodziny NSZZ „Solidarność”? Zamiast kwiatów i bombonierki, rozsądniej byłoby zapalić znicze na mogiłach polskiej gospodarki w postaci ruin dawnych wielkich zakładów produkcyjnych…