Obchody 40. rocznicy Sierpnia 1980 zawieszone są absurdalnie między historią a teraźniejszością. Bo – z jednej strony – to rocznica porozumienia między nieistniejącą Polską Ludową i nieistniejącą klasą robotniczą. Jakież to może mieć dzisiaj znaczenie – poza historycznym? Ale z drugiej: jakaż to historia, skoro nadal żyją twórcy tamtych zdarzeń, nadal kłócą się o to, kto był ważniejszy?
Tak to protagoniści opowieści, będącej jednym z niewielu dobrych przykładów w historii Polski, skazali ją na rolę rekwizytu w dzisiejszej politycznej wojnie – co, przyznacie, nieco paskudzi legendę.
Zabawne – a ogromnie przez to smutne
Obiektywnie rzecz biorąc, to nieco nadmierny skrót, eliminujący większość dekady lat 80., od 13 grudnia do Magdalenki – ale z drugiej strony może coś w tym jest. Może doświadczenie dialogu ze stoczni przygotowało grunt pod dialog w Magdalence i przy Okrągłym Stole; niezależnie od stanu wojennego, który był we wszelkim dialogu interwałem.
Wałęsa – jako jedyny bohater roku 1980 – w zasadzie nie mówi źle o swoich partnerach; nie opowiada o „komunistach” jako jakimś wcieleniu mitycznego zła. Mówi: nie walczyłem z ludźmi, tylko z systemem – co skądinąd też nie jest prawdą, albowiem nikt ze strajkujących w stoczni robotników nie walczył „z systemem”.
Zabawne – a ogromnie przez to smutne – jest to, że Lech Wałęsa jest dziś jedynym z głównych aktorów tamtych wydarzeń, który zdaje się to widzieć, lub choćby wyczuwać.
Kiedy dziś słyszę, jak opluwany i zwalczany przez PiS Wałęsa mówi, że rozumie, czemu ludzie „wybierają demagogów i populistów”: bo „oni w tej demagogii pokazują to, co trzeba załatwić; oni mają rację w diagnozie, nie mają racji w leczeniu” – to rozumiem, na czym polega jego niezwykłość. W tym jednym, zawiłym choć nieskomplikowanym, zdaniu Wałęsa zawarł to wszystko, czego przez 30 lat nie pojęły elity III RP i czego przez pięć lat pisowskich rządów nie jest w stanie ogarnąć rozumem cała opozycja: że ludzie są na nią wściekli i dlatego głosują na PiS.
Co gorsza, ta wściekłość nie ustępuje i są ku temu powody. W fascynującym badaniu polaryzacji politycznej w Polsce zrobionym w zeszłym roku przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami okazało się, że – wbrew martyrologii własnej zwolenników opozycji, którzy uważają się za najbardziej gnębioną grupę w historii ludzkości – to oni są znacznie bardziej skłonni nienawidzić i dehumanizować wyborców PiS.
Na tzw. „termometrze uczuć”, mierzącym temperaturę uczuć wobec jakieś grupy w sali od -50 do +50 stopni, niechęć pisowców do opozycjonistów wyniosła 6,3.
I znów: okazało się, że na dziewięciostopniowej skali wyborcy opozycji dehumanizują wyborców PiS znacznie bardziej, niż ma to miejsce w kierunku przeciwnym (3,72 do 2,69). Jest źródłem mojej wielkiej frustracji, że większość polityków opozycji – także lewicy – nie dostrzega, ze coś jest nie halo z tym obrazkiem. Teraz okazuje się, że dostrzega to Wałęsa; i w zasadzie nie wiem, czy śmiać się czy płakać.
Próba uczytelnienia stenogramu
Dla porządku dodam, że Wałęsa jest także jedyną osobą, która na okoliczność obchodów 40 rocznicy sierpnia pokusiła się o jakąś szerszą refleksję nad przyszłością ludzkości. Oczywiście była to refleksja wyrażona w wałęsizmach, więc z natury swojej nie kwalifikująca się do poważnego traktowania przez postępową inteligencję – ale posłuchajcie. Postaram się uczytelnić stenogram za pomocą znaków przestankowych, żeby dało się zrozumieć, o co chodzi (sama nie pojęłam za pierwszym razem, choć pilnie słuchałam).
To tylko z pozoru bełkot. Tak naprawdę, to bardzo trafne opisanie sporu między dostatnią białą Ameryką Trumpa i obalającymi monumenty ku czci właścicieli niewolników demonstrantami z ruchu Black Lifes Matter; ale także naszych konfliktów z sąsiadami, płynących z oficjalnego w RP kultu żołnierzy wyklętych.
I Wałęsa posługuje się tym przykładem, tłumacząc potrzebę odejścia od państwa narodowego na rzecz silniejszej integracji europejskiej – idei, która rzadko kiedy zyskuje aplauz konserwatywnych prawicowych polityków, z wyraźną skłonnością do dewocji.
Karol Modzelewski mówił o Wałęsie, że jest „człowiekiem wybitnej, choć dość szczególnej inteligencji”. Karol Modzelewski, jak zwykle, miał rację.