Zombie w natarciu
Tyle się nasłuchaliśmy ostatnio w polskich środkach masowego przekazu, jak to długo rządzi na Białorusi prezydent Alaksandr Łukaszenka i jak to do późnej starości rządzić w Rosji będzie prezydent Władimir Putin, a tymczasem na tydzień zapomnieliśmy o świecie, by fascynować się wyścigiem dwóch emerytów o najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. I – cóż za zaskoczenie – nikt nie pokusił się nawet o pewną analizę porównawczą tak wcześniej podkreślanej symboliki wieku. A przecież mówimy w tym przypadku nawet nie tyle o czyichś „długich rządach”, co o tym, że dwie największe siły polityczne w najpotężniejszym ponoć imperium nie są w stanie wygenerować z siebie kandydatów do rządzenia innych, niż takich, którzy już na pewno mają przed sobą mniej niż… za sobą.
Nie chcę nikomu złorzeczyć, ale prawdopodobne objęcie urzędu prezydenta USA przez Joe Bidena w wieku 77 lat, to personalne odbicie schyłku, u którego znajduje się raczej całe amerykańskie imperium. Już samo to, że walka o władzę przyjmuje w tym kraju formy pozaprawne (wspierany przez Demokratów ruch Black Lives Matter, rozpaczliwe próby zatrzymania liczenia głosów przez Republikanów), pokazuje w jakimś stopniu rozłam wśród amerykańskich elit, których interesy stały się nie do pogodzenia w obliczu ekonomicznej porażki w niewypowiedzianej wojnie z Chinami.
Donald Trump był zresztą nie mniej naiwny. Dziecinnie wierzył w to, że wystarczy zasłonić oczy i zagrożenie zniknie. Że wystarczy zbudować odpowiednio wysoki i uzbrojony mur, by rozwiązać nabrzmiałe problemy. Przy czym nie chodzi tylko o plan zatrzymania uchodźców z Ameryki Środkowej, ale także o trumpowską politykę ekonomiczną sprowadzającą się do izolowania gospodarki amerykańskiej od chińskiej za pomocą ceł czy innych sztucznie produkowanych kosztów. Kończący już raczej swoje urzędowanie prezydent z nadania Republikanów doskonale oddawał te uczucia, które przejawiał amerykański kapitał produkcyjny. Donald Trump próbował amerykańskie imperium wystawić na sprzedaż, upublicznić cennik usług, co zresztą w pewnym stopniu mu się udawało, choćby wtedy, gdy polski rząd decydował się na kolejne syte kontrakty dla US Army.
Polska w centrum żenady
No właśnie. Polska. Przez dobry tydzień żyliśmy praktycznie za oceanem. Przestał nas interesować Strajk Kobiet, przestała martwić pandemia koronawirusa, przestaliśmy nawet mnożyć liczbę demonstrantów na Białorusi. Amerykańskie wybory opanowały przestrzeń informacyjną właściwie w całym kraju. Wielu prawicowych komentatorów nie chciało się pogodzić z porażką obecnie urzędującego prezydenta, bo ta – co oczywiste – jest ostatecznym pogrzebem sztandarowego projektu prezydenta Dudy, czyli „Fort Trump”.
Niestety zmartwienia polskich neokonserwatystów są tu bezpodstawne. Ameryka Bidena oczywiście nie będzie nazywać bazy wojskowej nazwiskiem niedawnego rywala, ale akurat angaż USA w wydarzenia w Europie Środkowo-Wschodniej raczej wzrośnie niż spadnie.
Z drugiej strony Polacy kształceni są w duchu „utraconego imperium” w postaci Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a że nie ma dziś najmniejszych szans na jego odbudowę, to są w stanie oddać ciała i dusze, by choć chwilę móc poczuć się uczestnikami życia innej potęgi, w tym wypadku amerykańskiej. Historiografia dorabia do tego zresztą całkiem solidną nadbudowę w postaci wspominania postaci Pułaskiego czy Kościuszki, podnoszenia do rangi kluczowej zupełnie marginalnych przypadków pomocy Ameryki (czy raczej pojedynczych Amerykanów) dla Polski np. podczas wojny 1920 roku, zrzutów paczek od „cioci UNRY” czy nawet fotografii dawnej Warszawy w wykonaniu Juliena O’Bryena. To daje nam – oczywiście tylko w naszym przekonaniu – prawo do odczucia choćby minimalnej wspólnoty z tym co amerykańskie. Nie potrafimy natomiast być partnerami, bo ciągle mamy w tożsamości „dorobek” ery feudalnej, więc sympatię umiemy okazywać tylko poprzez całowanie pańskiego pierścienia.
To gdzie wojna?
Obszar Europy Środkowo-Wschodniej jest dla Ameryki istotny co najmniej z kilku względów. Po pierwsze, konkretne państwa tego regionu mogą blokować rozwój konkurencji ze strony Unii Europejskiej (i tutaj PiS może się z Bidenem dogadać znakomicie), po drugie nadal nie zostały skolonizowane takie państwa jak Białoruś czy Rosja (pierwsza w ogóle odrzuciła kapitalistyczny model rozwoju, druga opiera się na własnym kapitale narodowym) – a to jednak są miliony konsumentów, które pozwoliłyby odetchnąć wilkom na Wall Street. Po trzecie, wreszcie, Federacja Rosyjska jest jedynym państwem zdolnym przynajmniej do obrony konkretnych terytoriów przed amerykańską napaścią, co widzieliśmy choćby w Syrii, a w jakimś stopniu też określiło to rozwój sytuacji w dalekiej Wenezueli.
Uderzenie w strefę wpływów Moskwy z automatu zmusza Kreml do zaangażowania zasobów w obronę stanu posiadania i neutralizuje konkurencję z tej strony. O ile Donald Trump był w stanie iść z Rosją na coś w rodzaju „protokołu rozbieżności”, o tyle administracja Bidena będzie robić wszystko, by pod mniej lub bardziej przekonującym pretekstem zaatakować.