Radek Sikorski napisał, bowiem, że „Trump ma nadzieję podważyć najważniejszy atut wyborczy Joe Bidena”, co jest wg niego opinią podzielaną „nawet przez tych, którzy nie lubią byłego wiceprezydenta”. I że jest on, tj. Joe Biden, „zasadniczo przyzwoitą osobą", o czym pisze jego połowica w The Atlantic. W tym samym czasie ukazał się obszerny wywiad z żoną Sikorskiego w polskim Newsweeku na ten sam temat, pod wymownym tytułem „Słabo to wygląda”.

Skomplikowane procedury
Ale nim pochylę się nad opiniami red. Anne Applebaum, koleżanki po piórze, z którą mam chyba na pieńku, bo dawno już zablokowała mi dostęp do swoich stron na Facebook’u i Twitterze, kilka słów wyjaśnienia o sposobie wybierania prezydenta w Stanach Zjednoczonych.
Wybory prezydenckie w USA to szalenie skomplikowana procedura, jedyna taka na świecie.
Daje złudzenie, wbrew rzeczywistości, że są one powszechne i demokratyczne. Amerykanie w wyborach powszechnych wybierają tylko tzw. elektorów, którzy tworzą Kolegium Elektorów, gremium wybierające prezydenta rzekomo w ich imieniu. Dokonuje ono wyboru między dwoma kandydatami, przedstawicielami z dwóch partii – republikańskiej spod znaku słonia lub demokratycznej spod znaku osła. Obaj kandydaci mają do zdobycia w sumie 538 głosów elektorskich, a do zwycięstwa potrzeba 270 głosów.

Teoretycznie, elektorzy głosują tak, jak głosowała większość w stanie, w którym zostali wybrani. Zdarza się, że elektor republikański oddaje głos na demokratę wbrew woli wyborców. Lub odwrotnie, demokraci stawiają na republikanina. Wyborca elektora nie ma tu nic do gadania.
Wybory prezydenckie w USA trwają nadal i liczenie głosów elektorskich w poszczególnych stanach jest tu bardzo istotne. Zwłaszcza, że w tegorocznych wyborach znaczna część Amerykanów głosowała korespondencyjnie już od października. Reszta poszła do urn wyborczych 3 listopada.
Każdy stan USA wybiera ich tylu ilu elektorów, ilu ma przypisanych członków w Kongresie, amerykańskim parlamencie. I tak, jeśli ma prawo do 5 członków w Izbie Reprezentantów i kolejnych dwóch w Senacie (każdy stan USA ma dwóch senatorów), to w sumie posiada siedem głosów wyborczych. Ma to olbrzymie znaczenie, bowiem tu się kończy amerykańska demokracja. Przykładowo Floryda ma przypisane prawem 29 głosów wyborczych, a kandydat na elektora zdobył tylko 15 głosów, to i tak zgarnia wszystkie 29 głosów. Nie jest to wynik proporcjonalny do rzeczywistego poparcia.
Donald Trump w 2016 r. zdobył w sumie mniej głosów poparcia we wszystkich stanach niż Hilary Clinton, ale to na niego zagłosowali elektorzy.
Obecne wybory obnażają dziurawą, jak sito, procedurę wyborczą, nad którą pastwi się teraz razem ze swoimi prawnikami ubiegający się o reelekcję prezydent Trump.

Wprawdzie przepytani przez amerykańskie media stanowi gubernatorzy zarzekają się, że procedura głosowania przez pocztę jest bezpieczna i uczciwa, ze strony republikanów docierają glosy, twierdzące, że tym razem było inaczej.
Amerykańska dezinformacje przyjęła „rosyjski styl”
Anne Applebaum w wywiadzie dla Newsweeka, bardzo nad tym ubolewa, rozwodząc się nad liczeniem głosów w poszczególnych stanach. Boi się, że protesty republikanów przeniosą się na ulicę.
Demokracja poniżej pasa
Przyznam, że rozmowa Amerykanki z naczelnym redaktorem Newsweeka niesie wiele ciekawych spostrzeżeń.
Kwestionowanie praworządności wyborów to woda na młyn propagandy Rosji i Chin”, to pestka, dowodzi, bowiem „Ludziom Trumpa jest wszystko jedno, oni mają gdzieś wspólnotę zachodnich demokracji.
Pocieszam amerykańską koleżanką - nie oni jedni. Także mam w zadku zachodnią wspólnotę rzekomych demokracji, która zdążyła sięgnąć bruku i maszeruje na manowce. Mam na to namacalne dowody we własnym kraju.

Nawet Georgette Mosbacher przyznaje, że amerykańska demokracja „jest momentami niepoukładana i nieporadna”, ale Amerykanie praktykują ją od ponad 200 lat „z sukcesami i tutaj nic się nie zmieni”.
Biden nie będzie potworem
Bardzo możliwe, wg red. Applebaum, że tą „złą” będzie Kamila Harris, śliczna pani wiceprezydent. Czyżby demokraci sądzili, że przykręcanie śruby Amerykanom lub zaostrzona polityka zagraniczna USA da się zaakceptować tylko dlatego, że ogłasza to piękna kobieta? Wątpię.
W USA, jak w Polsce
Dużo jest w tym wywiadzie mimowolnych analogii do sytuacji w Polsce. Tutaj też rządzi starszy pan, który z wielkim powodzeniem podzielił polskie społeczeństwo, i to wcześniej niż zrobił to Trump w Stanach Zjednoczonych.
Połowica Radka Sikorskiego potwierdza opinię red. Lisa, że prezydentura Trumpa podzieliła USA bez mała na dwie połowy, i ma on nadal rzesze zwolenników, mimo trwającego cztery lata „koncertu niekompetencji, arogancji”. Uważa też, że większość Amerykanów wybierając Trumpa dowiodła, że nie lubi i nie ufa instytucjom własnego kraju, a Trump pogłębił tylko tę niechęć i nieufność.
A na dodatek, co mnie niezmiernie ubawiło, nieznośny prezydent i jego propagandyści „stworzyli całkowicie fikcyjną karykaturę zlej lewicy” i sprawili, że ludzie naprawdę „bali się prezydentury Bidena”.
Kryzysy i media
Wzruszająca jest też diagnoza Ameryki postawiona przez amerykańską dziennikarkę. Wg niej w USA jest kryzys gospodarczy, kryzys związany z pandemią, gigantyczny podział społeczeństwa, a jedna z dwóch partii politycznych kieruje się w stronę populizmu i autokratyzmu. Na to wszystko nakłada się kryzys w sferze mediów i wielki problem z dezinformacją. Odbudowa prestiżu Ameryki staje pod znakiem zapytania, „może w ogóle jej nie odbudujemy”, stwierdza pesymistycznie.

Jak będą wyglądały relacje Polski z USA pod rządami Joe Bidena? Anne Applebaum nie wie, czy będzie on kochał Polskę, ale był już w naszym kraju wiele razy, zna naszą historię, a „Radek kilkakrotnie go spotykał”. Rzekłabym, że jest to rekomendacja dosyć osobliwa.
„Prezydent-elekt Biden dobrze zna Polskę i polskie realia. Był w Polsce tyle razy, że zyskał przydomek "Joe Bidenski", potwierdza Stephen Mull, b ambasador USA w w naszym kraju. Obecna ambasadorka USA także uważa, że nowy prezydent utrzyma strategiczne relacje z Polską. Potwierdza też słowa red. Applebaum dot. mediów. Jej zdaniem, media w USA są współwinne obecnego chaosu. „Wedle wszelkich obiektywnych standardów, stały się one kompletnie jednostronne, faworyzując Joe Bidena, zarazem nieustannie krytykując prezydenta Donalda Trumpa”, uważa Georgette Mosbacher. Amerykańskie media nie wychodzą z tych wyborów z tarczą, „straciły wszelką wiarygodność”. Ludzie nie ufają już prasie i telewizji.
Niemniej, choć jestem wobec ich zachowania krytyczna, zawsze stoję na stanowisku, że na tym polega wolność słowa - media mają prawo do wyboru swojej drogi i punktu widzenia - uważa pani ambasador.
Wiele państw w dobie wielu obecnie kryzysów bardzo się upodobnia do siebie na wielu płaszczyznach. Tak jak USA do Polski lub odwrotnie. Ujawniają się pilnie skrywane wady, mity rozpadają się w proch.
Smutny to widok.