W 1958 roku Kazimierz Brandys w „Listach do pani Z” pisał: „Żoliborzanin nie mieszka w Warszawie, tylko na Żoliborzu, tak jak Mickiewicz na Litwie”. I kusił: „Proponuję Pani Żoliborz – nie jako dzielnicę, lecz jako światopogląd i obyczajowość”. Żoliborski światopogląd oznaczał niezmiennie postępowość, a w obyczajowości kluczowa była wspólnotowość, dialog, rozwiązywanie sporów w drodze porozumienia. Rozumiecie, dlaczego z PiS nam nie po drodze?
Wyzwolenie robotników
Moja najmniejsza ojczyzna to dzielnica zrodzona przez spółdzielnie. Nie te toksyczne, skorumpowane molochy, które kojarzą się ze spółdzielczością mieszkaniową dzisiaj – ale autentyczne oddolne zrzeszenia ludzi, którzy zorganizowali się, żeby razem zbudować sobie dach nad głową. O charakterze dzielnicy po 1918 roku decydowały spółdzielnie oficerów, urzędników, dziennikarzy – ale przede wszystkim socjalistów.
Trudno doprawdy wyobrazić sobie coś, co byłoby z tym lewicowo-wspólnotowym duchem założycielskim dzielnicy w konflikcie większym, niż Jarosław Kaczyński i jego autorytarne państwo, rozwiązujące pałami konflikt społeczny, który on sam wywołał. 82 policyjne suki, obstawiające kwartał ulicy Mickiewicza – od Mścisławskiej, na której mieszkałam do 20 roku życia, aż do Potockiej, na której w moim dzieciństwie kończył się świat – to nie tylko oznaka państwa policyjnego. To przede wszystkim policzek w twarz naszej dzielnicy. Kiedy żoliborzanin krzyczy „Wyp…” – to znaczy, chciałam powiedzieć „uciekać prędziutko” – domaga się oczywiście, jak wszyscy uczestnicy Strajku Kobiet, odejścia władzy; ale gdzieś po cichutku w naszych duszach gra także postulat wyprowadzenia Kaczyńskiego z naszej dzielnicy.
Kot z Żoliborza też niech…
Nocna zmiana na Stołecznej
Nie jest wszakże pierwszy prawacki gwałt na dzielni. Mieszkam w budynku z 1952 roku, który w ramach akcji „Cały naród buduje swoją stolicę” zbudowała brygada kobieca. W moim mieszkaniu nie ma ani jednego prostego kąta – jest za to historia stolicy, objawiona w ścianie, z której obtłukłam tynk: dokładnie widać, w którym miejscu murarkom skończyła się cegła rozbiórkowa z gruzów przedwojennej Warszawy – czarna, popalona, pokruszona – i zaczęły budować z nowej, wyprodukowanej bez wątpienia w znacjonalizowanej przez władzę ludową cegielni. Ulica, przy której mieszkam zawsze nazywała się „Stołeczna” – została wytyczona w połowie lat 20. – ale na początku lat 90. styropianowi aktywiści w radzie dzielnicy postanowili przechrzcić ją na „księdza Jerzego Popiełuszki”.
Walka o nazwę trwała kilka lat, wytrwały opór stawiali mieszkańcy, naciskał Kościół i „Solidarność”. Symbolem przeprowadzonej wbrew woli mieszkańców zmiany nazwy była ukradkowa, nocna zmiana tablic na budynkach: poszliśmy spać na Stołecznej, obudziliśmy się na Popiełuszki.
Kiedy już myśleliśmy, że nic obrzydliwszego nas nie spotka, kilkaset metrów dalej, na tej samej przecudnej Alei Wojska Polskiego uszczęśliwiono nad pomnikiem rotmistrza Pileckiego, który wyskakuje z monstrualnej betonowej kostki niczym diabeł z pudełka – co zapewne ma być jakąś alegorią wyzwolenia Polski z bloku wschodniego, ale w istocie rzeczy wygląda jakby komuś coś upadło i zostało niechlujnie sklejone.
Żoli nie klęka
Jednak całe to natrętne wciskanie żoliborzanom w gardło ipeenowskiej wersji historii daje efekt wręcz przeciwny. Żoliborz nie stał się skansenem wielbicieli prezesa, czczących jego dziewiętnastowieczną wizję patriotyzmu. Jest stylowy, multikulturowy, nieco hipsterski.
Okazuje się, że to wymarzony adres ciągnących do stolicy gejów, którzy postanowili opuścić swoje rodzinne okolice, gdzie 70 procent mieszkańców głosowało na Dudę, wyjść z szafy i zacząć nowe życie w miejscu, celebrującym równość w różnorodności.
Zapraszamy.