Banktut – z języka francuskiego „banqueroute” – określa dłużnika, który unika wierzyciela i postępowania sądowego, a także lekkomyślnie wydaje uzyskane w nielegalny sposób pieniądze. W Polsce obowiązuje termin „upadły”. Jeżeli nie ma majątku, to najczęściej ślad po nim ginie. Jeżeli ma, to zdesperowany przedsiębiorca może wystąpić o „upadłość układową”. Teoretycznie chodzi w niej o to, aby upadłemu pomóc w zaspokojeniu wierzycieli, a nie od razu zabierać mu przedsiębiorstwo. I nie zakłada się złej woli czy lekkomyślności.
W powszechnym języku „bankrut” i „upadły” oznacza to samo choć subtelna różnica jest znaczna. Walczących dziś o przetrwanie gastronomików, hotelarzy, właścicieli klubów z pewnością nie można posądzić o to, że są hulakami. To raczej państwo nie daje im pracować i zarabiać. O upadłości, wedle prawa, decyduje sąd. Teraz wychodzi na to, że decydują rządzący. I to dużo szybciej niż sądy zawalone sprawami.
Firmy padają
Bankructwa (właściwie upadłości) konsumenckie wystrzeliły jak z procy od czerwca 2020 r. czyli po zniesieniu wiosennego lockdownu wywołanego pandemią. Wcześniej sądy orzekały ich po kilkaset miesięcznie. W czerwcu 2020 r. po raz pierwszy w historii przekroczona została granica tysiąca upadłości (1116). W kolejnych miesiącach fala bankructw mocno rosła i rozpędziła się do rekordowych prawie dwóch tysięcy w grudniu.
Strach przed upadłością
Najczęściej o zakończeniu działalności mówią spółki z krótkim stażem na rynku. Około połowy firm, które działają krócej niż dwa lata, wchodzi w nowy rok z lękiem, że przydarzy im się najgorsze. Pesymizm przedsiębiorców wynika z przedłużającej się pandemii i kolejnych lockdownów, które nękają gospodarkę. Taka sytuacja pogłębia niepewność.
Nawet mało optymistyczne przewidywania stały się nieaktualne
Jeszcze przed zamknięciem gospodarki w listopadzie ubiegłego roku 43 procentom przedsiębiorstw nie udało się przywrócić swoich obrotów do okresu sprzed COVID-19. Na początku czwartego kwartału minionego roku spora część firm przewidywała, że nastąpi to w drugim (28,4 proc.) i trzecim kwartale (10,7 proc.) tego roku, a 11 procent twierdziło, że nie uda im się to już nigdy.
Najbardziej dotkliwym skutkiem koronakryzysa według ankietowanych jest spadek sprzedaży. Potem dezorganizacja pracy i wzrost kosztów prowadzenia biznesu. Co szczególne – tylko 5 procent przewiduje redukcję zatrudnienia. Ale w tych ocenach nie bierze się pod uwagę biznesów rodzinnych (gastronomii, pensjonatów), gdzie część „personelu” nie będzie miała co robić i za co żyć.
Pomoc widmo
Jak przedstawiał w mediach jeden z petentów – jest tak. Wniosek z dokumentami złożył w połowie października; w grudniu zażądano uzupełnienia papierów; w styczniu poinformowano, że nie ma możliwości wskazania terminu oceny wniosku – czyli przekazania pieniędzy. Czyli: czekaj tatka latka. Więc żadne plany ratowania biznesu nie wchodzą w grę. Albo właścicielka górskiego pensjonatu: byłam właśnie u księgowej zapytać, ile mogę dostać wsparcia z „tarcz”, o których tak często rząd mówi na konferencjach. Usłyszałam: „to ci się nie należy, bo zatrudniasz sześć, a nie dziewięć osób”, a inna pomoc „ci nie przysługuje, bo nie masz odpowiedniego utargu”.
Dowolny kalendarz
Nic dziwnego, że zrozpaczeni właściciele setek obiektów z tego żyjących ogłasza ogólnopolski bunt, czy jak kto woli nieposłuszeństwo obywatelskie. Każdy dzień zamknięcia to strach w oczach przed krachem – prawnie zwanym upadłością. Podobnie wypowiadają się właściciele galerii handlowych: w ich blokadzie nie ma żadnej racjonalności. Jeżeli może działać sklep z żywnością i meblami, to dlaczego nie z sukienkami czy butami? Ograniczenie handlu w galeriach tylko w samym listopadzie (drugi lockdown) to strata obrotów w wysokości około 8 mld zł. A straty będą jeszcze dużo większe. To przecież ludzie bez pracy, a budżet bez podatków. Tylko kto nad tym panuje?