Miłe złego początki
W polityce czas płynie szybciej niż w innych dziedzinach życia, więc warto przypomnieć, czym różnił się Zełenski-kandydat od Zełenskiego-prezydenta. Obecny „pierwszy obywatel Ukrainy” o swoje stanowisko się ubiegał, unikał wojennej retoryki oraz starał się pokazać jako osoba zdolna do reintegracji społeczeństwa, jednocześnie nie rezygnując z „europejskiego marzenia” sporej części Ukraińców. Prawdopodobnie to pozwoliło mu się skutecznie odróżnić od agresywnego Poroszenki, który krzyczał „armaty zamiast masła”, samemu będąc czekoladowym oligarchą. Zełenski mógł się w owym czasie wydawać dużo bliższy ludzkiej naturze i być może dlatego odniósł tak miażdżące zwycięstwo.
Podobnie rzecz się miała z ukraińskim etnonacjonalizmem. Niezależnie od tego czy przyczyny były bardziej ideowe czy praktyczne, Zełenski unikał stanowczych deklaracji, samemu mając przecież żydowskie pochodzenie.
Zdrowy rozsądek zresztą od dawna podpowiadał, że w kraju tak zróżnicowanym, gdzie nawet „ukraińskość” trudno jest zdefiniować, lepiej nie wartościować ludzi podług ich etniczności, tym bardziej, gdy część z nich już i tak się zbuntowała. Bardzo podobnie rzecz się miała w przypadku języka, który dla neobanderowców jest tematem kluczowym, a którego to zagadnienia Zełenski unikał jak ognia. Wszystko to co powyżej ma jednak właśnie swój koniec.
Porażka na froncie wewnętrznym
Ukraina jest jednym z tych państw, które materialnie najwięcej straciły na rozpadzie Związku Radzieckiego, a radykalne zerwanie dobrych relacji z Rosją tylko pogłębiło problem. Jest to zresztą efekt nie tyle politycznej woli, co naturalna konsekwencja utraty rosyjskiego rynku, bez zastąpienia go innymi. Unia Europejska nigdy nie traktowała przecież poważnie możliwości akcesu Kijowa do wspólnoty, o czym najlepiej świadczyła właśnie kiepska oferta ekonomiczna. Spadek jakości życia milionów Ukraińców to tak naprawdę główny motyw poszukiwania przez nich wyborczych alternatyw i jako taką postrzegano właśnie Zełenskiego.
I podziałało. W półtora roku „Sługa Ludu” z notowań powyżej 50%, spadł do poziomu 20-25%, dając się wyprzedzić opozycji i to tej, która kilka lat temu wydawałaby się niezdolna do przejęcia władzy, czyli nazywanej u nas prorosyjską - „Platformie Opozycyjnej – Za Życie”. Od stycznia bieżącego roku to ona zaczęła przewodzić w sondażach i choć były to zbyt małe liczby, by zdobyć parlamentarną większość, to jednak eurofilska część ukraińskiej sceny politycznej spanikowała. A może nie tylko ona?
Znaleźć wroga
Poszukiwanie wroga publicznego to oczywiście stary sposób, by ratować władzę przed spadkiem notowań, ale też i w warunkach ukraińskich jest to obecnie łatwiejsze niż w krajach, gdzie zagrożenie wojną jest trudne do wyobrażenia. I tak zrobili Zełenski i/lub jego patroni.
Ponieważ opowiadająca się za ukraińsko-rosyjskim pojednaniem opozycja zaczęła przewodzić w sondażach, to ona została uznana za „wroga nr 1”, a prezydent postanowił… ocenzurować przychylne jej środki masowego przekazu. Krok oryginalny, choć mógłby się wydać kontrowersyjny dla „przyjaciół Ukrainy” z Zachodu, skoro dzieje się to w tym samym momencie, gdy w Polsce czy na Węgrzech walczy się o tzw. wolne media.
Zełenski w każdym razie próbuje upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Poza oficjalną cenzurą stara się też podgrzać atmosferę wokół Donbasu i straszyć własny naród wojną, od której miał go uwolnić.
Ukraiński prezydent w tym rozdaniu nie ma nawet asa, ale i tak stawia wszystko na jedną kartę, byle dać sobie szansę na obronę władzy. Niestety, kolejny przywódca tego państwa traktuje Ukraińców jak mięso armatnie i polityczne paliwo…