Nieprzyjemne zgrzyty i gorzki posmak ostatnich miesięcy w karierze Radosława Sikorskiego mogą wywołać wrażenie, iż zawsze był symbolem arogancji władzy, nielubianym przez naród bufonem i czarną owcą własnej partii. A przecież to nieprawda: przez ostatnie dwadzieścia lat, to właśnie Sikorski był symbolem nowej jakości w polskiej polityce, człowiekiem, który swym działaniem i wypowiedziami (zarówno treścią, jak i formą) budził narodową dumę i nadzieję na przyszłość.

Dziś, kiedy daje on kolejne przykłady demoralizacji i cynizmu może trudno to sobie wyobrazić, ale dobrze pamiętam jedne z wyborów parlamentarnych, podczas których miałem wraz z przyjaciółmi problem łączący większość młodych Polaków: patrząc na partie i ich przedstawicieli, każdy z nas, niezależnie od poglądów dochodził do wniosku, iż kompletnie nie ma na kogo głosować. I kiedy w którymś momencie pojawił się pomysł, aby wziąć upoważnienie do głosowania zamiejscowego, kupić bilet do Bydgoszczy i zagłosować na „Radka", to od lewa do prawa wywołał on szczery entuzjazm i ulgę, że jest źle, ale nie wszystko stracone. I jeśli dziś, tamta sytuacja budzi tylko zdziwienie i uśmiech politowania, to zapewne dlatego, iż zmienili się nie Polacy, ale sam Sikorski.
Bo przecież jeszcze niedawno płaszczyli się przed nim dygnitarze, w zachwytach rozpływali żurnaliści a prezesi największych partii namawiali, aby to właśnie ich listę uświetnił on swoim nazwiskiem. „Radek" ze swoim oksfordzkim wykształceniem, garniturami na kilometr trącącymi Savile Row i oszałamiająco inteligentną i światową żoną był bowiem spełnieniem marzeń Polaków o wyrwaniu się nie tylko z materialnej nędzy, ale i z zaściankowej siermięgi myślenia o sobie, przy czym zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i narodowym: przez lata Sikorski w swoich dwurzędowych marynarkach na schodach rodowego pałacyku uosabiał z jednej strony stracony w konwulsjach XX wieku szyk (a więc idealizowaną przeszłość), a z drugiej nadzieję, iż w końcu uda się odbić od dna i osiągnąć sukces (świetlaną przyszłość). Wszyscy bowiem chcieli być tak, jak on przyjmowani na paryskich salonach i w angielskich dworach, poklepywani przez możnych tego świata i fetowani jako twarz nowej, lepszej Polski. W takiej atmosferze, Sikorski szedł przez polityczne życie wartko i z rozmachem: niedługo po tym, jak odłożył afgański karabin, został wiceministrem (przed trzydziestką), potem doradzał amerykańskim przyjaciołom jak robić politykę w Europie Wschodniej, znów wiceministrem, ministrem obrony, szefem dyplomacji. W Polsce i poza nią, zarówno przychylni mu, jak i niechętni obserwatorzy, kiwali głową i przyznawali, iż jest to klasyczny przypadek kariery, w której „sky is the limit" — wróżono mu to posadę szefa NATO, to prezydenta Europy, to sekretarza generalnego ONZ, którego stanowisko przypadnie niebawem z rozdzielnika przedstawicielowi Europy Wschodniej. A, jeśliby z tych międzynarodowych planów jednak nic nie wyszło, to, jak wielokrotnie sugerował, byłby póki co absolutnie gotów „zadowolić się" stanowiskiem prezydenta Polski. I pomimo właściwego mu zadęcia i arogancji, wielu podkreślało, że nie da się zaprzeczyć, iż te pretensje mają twarde uzasadnienie: wielokrotnie podkreślano, iż Sikorski jest mężem stanu, na którego nie tylko Polska, ale i Europa czekały latami: zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie (wielokrotnie) był mile widzianym gościem i pożądanym partnerem, symbolizując jakościowe zmiany, które zaszły w polskiej elicie przez ostatnie ćwierć wieku.Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)