Ben Reimenants, instruktor nurkowania z Belgii, który mieszka w Tajlandii i prowadzi tam biznes, związany ze swoim zawodem był jednym z najbardziej aktywnych uczestników operacji ratunkowej.
Na początku, kiedy dzieci jeszcze nie znaleziono, wszyscy myśleli, że chłopcy i ich trener mają bardzo małe szanse na przeżycie. Ratownicy spodziewali się nawet, że niektórzy z nich mogli utonąć, kiedy jaskinia została zatopiona. Na szczęście wszystkie 13 osób przeżyło i było w dobrym stanie — dodał. Dzieci oczekując na pomoc były spokojne i nie wpadały w panikę.
Jest to przede wszystkim zasługa trenera, który wcześniej był buddyjskim mnichem. Aby uspokoić chłopców, uczył ich medytacji.Nie wiadomo ile dzieci by przeżyło, gdyby musiały zostać przez trzy czy cztery miesiące na tak małej przestrzeni. Lekarze, z którymi codziennie rozmawiałem kategorycznie sprzeciwiali się takiemu wariantowi. Dzieciaki mogły na przykład zachorować albo złapać jakąś infekcję. Wtedy musielibyśmy zostawić z nimi kilku lekarzy i wystarczającą ilość jedzenia, ale zostaliby od nas odcięci. Nie było żadnej łączności i gdyby coś się stało, pomoc nie przyszłaby na czas — powiedział Ben Reimenants.
Instruktor nurkowania dał również rady innym, jak uniknąć podobnej sytuacji.
„Zanim udacie się w głąb jaskini upewnijcie się, że jest z wami przewodnik, który ją dobrze zna. Oprócz tego wcześniej należy kogoś uprzedzić, że się tam wybieracie. Trzeba mieć ze sobą cały potrzebny sprzęt, oświetlenie, jedzenie i wodę. Powinno się zawczasu sprawdzić pogodę. Jeśli istnieje niebezpieczeństwo, nie wchodźcie do jaskini" —powiedział.
W wielonarodowej ekipie ratowników znalazł się także ukraiński nurek Maksim Poleżaka. W wywiadzie dla Sputnika opowiedział o problemach, jakie mieli ratownicy w trakcie akcji ratowania chłopców.
Było wiele czynników. Nie wiedzieliśmy, gdzie oni są, jak daleko mogli odejść, czy w ogóle są żywi. Poszukiwania utrudniała bardzo mętna woda, silny prąd i brak jakichkolwiek oznaczeń. Jednak wszystko ruszyło z martwego punktu kiedy zaczęliśmy przeciągać linę stacjonarną — powiedział nurek.
Poleżaka wyjaśnił, że decyzja tajskich władz, by zwrócić się o pomoc do zagranicznych specjalistów była podyktowana specyfiką operacji. Tajscy żołnierze i ratownicy nie znali technik nurkowania jaskiniowego w podobnych warunkach — dodał.
„Każdy nurek jaskiniowy przywiózł ze sobą swój sprzęt. Były to specyficzne dla jaskiń podwieszane systemy dla butli, a także maski na całą twarz. W tym czasie tajscy wojskowi i ratownicy korzystali ze swojego standardowego sprzętu. Drogę do dzieci trudno było pokonać nawet doświadczonemu nurkowi we wspaniałej kondycji fizycznej i z najnowocześniejszym sprzętem. Szkolenia to lata treningów i setki zejść pod wodę w kilkudziesięciu różnych jaskiniach. Tak więc o nauce nurkowania chłopców i ich samodzielnym wyjściu nie mogło być nawet mowy" — zaznaczył.W rezultacie został wybrany najbardziej optymalny sposób transportu, w którym każde dziecko było ewakuowane na noszach w asyście dwóch płetwonurków.
„To, że brałem udział w tej akcji razem z tajskimi nurkami i ratownikami z różnych krajów jest dla mnie wielkim zaszczytem. Dzięki dobrej współpracy dzieci i ich trener zostały uratowane" — podkreślił Poleżaka.
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)