Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, była platformerska wiceminister spraw zagranicznych i ambasador RP w Federacji Rosyjskiej, reprezentuje standardową dla polskiej prawicy dawkę rusofobii – co, paradoksalnie, czyni jej wywody na temat Rosji relatywnie obiektywnymi. Po prostu w umyśle p. Pełczyńskiej-Nałęcz immanentne zło, które prezentuje sobą Rosja, jest tak oczywiste, że nie wymaga podkreślania. „Powstaje «nowy świat», w którym dla wielu w Europie konflikt z Kremlem wydaje się mieć coraz mniejszy sens” – pisze była dyplomatka w niedawnej analizie na Onecie; i oczywiście zakłada, że każdy polski czytelnik zrozumie, że to prawdziwa apokalipsa.
Jeśli jednak spojrzeć na sprawę bez trawiącą polską prawicę histerii – to przedstawiany przez autorkę obraz świata zdaje się wręcz optymistyczny. Daje nadzieję na racjonalizację – jeśli nie normalizację – stosunków z naszym potężnym sąsiadem; co przy odrobinie niezmąconego rusofobią zdrowego rozsądku trzeba uznać za dobrą wiadomość tyleż dla polskiej gospodarki, co dla polskiego bezpieczeństwa. Nikt dotychczas nie wyjaśnił logicznie obowiązującego domyślnie w polskim dyskursie politycznym założenia, że w interesie bezpieczeństwa Polski są jak najgorsze stosunki z sąsiednim atomowym mocarstwem.
„Działania Rosji wydają się stosunkowo mniej rażące”
Co więcej – Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz ma rację, kiedy zauważa, że „na tle narastającego globalnego chaosu działania Rosji wydają się stosunkowo mniej rażące”. Jak trafnie pisze autorka – Unii bardziej zagraża Ameryka Donalda Trumpa, który z jednej strony – wyraźnie sprzyja dezintegracji Europy, popierając bezumowny Brexit, a z drugiej - dąży do zaognienia sytuacji na Bliskim Wschodzie, choćby poprzez zerwanie uznawanego przez Europę porozumienia nuklearnego z Iranem.Widzą to nie tylko czołowi europejscy politycy, ale także obywatele: „49 proc. Francuzów i Niemców wskazało USA jako główne zagrożenie dla własnego kraju; w przypadku Rosji było to odpowiednio 40 i 30 proc.” – pisze Pełczyńska-Nałęcz. W tym kontekście szukanie porozumienia z Rosją, która jest naturalną przeciwwagą dla światowego dyktatu USA, jest w pełni zrozumiałe.
To dzięki Rosji, pierwszy raz od rozpadu Związku Radzieckiego, amerykańskie plany „regime change”, czyli próby brutalnych imperialistycznych interwencji w wewnętrzne sprawy niepodległych krajów, spełzły na niczym – tyleż w Syrii, co w Wenezueli. Dla każdego obserwatora polityki międzynarodowej, niezaślepionego dziecięcą miłością do nowego Wielkiego Brata, koncept, iż Zachód postanowił wybrać Wenezueli prezydenta, bo nie lubi tego, którego kraj wybrał sobie sam – jest absurdalnym złamaniem zasad cywilizowanego świata.
To ostatnie akurat specjalnie liderów unijnych nie cieszy – w większości podzielają oni amerykańskie obrzydzenie do socjalistycznych władz Wenezueli, ale nie zmienia to faktu, iż w kontekście nieprzewidywalności i nieodpowiedzialności prezydenta USA, pragmatyczni europejscy politycy widzą w Rosji raczej racjonalnego sojusznika niż ideologicznego wroga. Dostrzegają przy tym realia: sytuacja na Krymie nie ulegnie zmianie w dającej się przewidzieć przyszłości, a trudno wykluczać jedno ze światowych mocarstw ze wspólnoty międzynarodowej w nieskończoność.
Co zdaje się rozumieć sama Ukraina.
Polski upór w „staniu u boku Ukrainy”
Po zastąpieniu „jastrzębiego” prezydenta Poroszenki przez Wołodymyra Zełeńskiego, który pokój na wschodzie kraju uczynił głównym punktem swojej kampanii, pojawiła się nadzieja na zakończenie konfliktu w Donbasie. Oczekuje tego od nowego prezydenta 65 procent Ukraińców; dla porównania – poprawę sytuacji ekonomicznej za priorytet uważa 39 procent Ukraińców; walkę z korupcję – 33 procent.
Pełczyńska-Nałęcz pisze, że „bezpośrednie koszty” odejścia Zachodu od antyrosyjskiej polityki „może ponieść Ukraina, co oczywiście ma znaczenie dla Polski”. Uczciwie powiedziawszy, kompletnie nie rozumiem, dlaczego ma to być „oczywiste”.Polski upór w „staniu u boku Ukrainy” nie ma uzasadnienia ani ekonomicznego, ani tym bardziej historycznego, zwłaszcza że sama Ukraina zdaje się nie być szczególnie przywiązana do idei Polski jako swego „ambasadora w Europie” – czego dość dobitnym dowodem jest choćby jej zbliżenie z Białorusią. Co ważniejsze jednak – może się okazać, że Polska ze swoją instytucjonalną rusofobią zostanie ostatnim żołnierzem w bitwie rosyjsko-ukraińskiej, podczas gdy Ukraina będzie zmierzać do zakończenia tego konfliktu. Byłoby to tyleż nierozsądne, co groteskowe.
„Tymczasem dzisiaj w UE coraz częściej słychać pytanie: dlaczego demokratyczne kraje Wspólnoty mają «bronić» przed autorytarną Rosją tych, którzy sami naruszają zasady demokracji, a w wymiarze ideologicznym nierzadko kwestionują jedność zintegrowanej Europy” – pisze Pełczyńska-Nałęcz i jest w tym oczywiście założenie, że inny rząd – w domyśle, rząd Platformy Obywatelskiej – mógłby liczyć na „solidarność innych krajów”, której PiS się nie doczeka. To bzdura. Żadna „wspólnota tożsamości, przekonanie przywódców i społeczeństw krajów członkowskich, że jesteśmy częścią tej samej «rodziny» europejskich liberalnych demokracji” nie przekona Francji czy Niemiec do działania wbrew swoim politycznym i gospodarczym interesom dla zaspokojenia polskich obsesji i kompleksów.
Czas normalizacji stosunków z Rosją nadszedł: Warszawa ma wybór
Kluczowe państwa Europy uznały, że czas normalizacji stosunków z Rosją nadszedł – i Polska ma do wyboru, albo z niej skorzystać, albo wyizolować się z Europy jeszcze bardziej.
Pomijając już pytanie, co to znaczy „przede wszystkim na Ukrainie” (gdzie jeszcze?) – przecież to doskonały opis zagrożeń, jakie płyną dla Polski ze strony Stanów Zjednoczonych Ameryki, i to od wielu już lat. Czymże innym, niż „wrogą penetracją polskiej przestrzeni ekonomicznej” są zakupy zbędnego, niesprawnego i kosmicznie drogiego amerykańskiego sprzętu wojskowego – zabójcze dla polskiego przemysłu zbrojeniowego, a także polskiego budżetu, jak niedawna umowa na F-35, nieprzynoszące przy tym żadnej korzyści polskiej gospodarce (wystarczy wspomnieć dowcip, jakim był offset przy okazji F-16)?
Czym innym jest podpisana na początku września umowa w sprawie sieci 5G, oznaczająca pokorną zgodę na amerykański dyktat?Jak inaczej, niż „wrogą penetracją polskiej przestrzeni bezpieczeństwa” nazwać udział w zbrodniczej agresji na Irak, czy tajne więzienia CIA w Polsce, gdzie amerykańscy oprawcy torturowali nielegalnie porwanych obywateli innych państw?
Czym innym jest polskie żebranie o wojska amerykańskie na polskiej ziemi?
Podporządkowanie Polski Ludowej Związkowi Radzieckiemu było tragicznym efektem wielkiej wojny, z którym przywódcy PRL starali się na swój sposób walczyć: Gomułka poprzez podpisanie traktatu z Niemcami, Gierek – poprzez oparty na współpracy z Zachodem rozwój gospodarczy, Jaruzelski – poprzez uniknięcie radzieckiej interwencji i wprowadzenie stanu wojennego.
Podporządkowanie III RP Stanom Zjednoczonym Ameryki jest suwerenną decyzją kolejnych polskich władz, podejmowaną wbrew polskiej racji stanu i bez żadnego uzasadnienia politycznego, czy choćby ideowego. Naprawdę nie ma powodów do dumy.
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)