To infantylny emocjonalizm, prostackie efekciarstwo, dumna ignorancja i ten rodzaj histerycznego patriotyzmu, który przejawia się wymachiwaniem flagą na każdym kroku. W przypadku Georgette Mosbacher wymachiwanie było szczególnie oszałamiające – machała bowiem uszami.
Jednym z moich ulubionych rekwizytów amerykańskiej ambasadorzycy były klipsy z amerykańską flagą – wielkie, niewątpliwie złote i wysadzane szlachetnymi kamieniami kule: paski w lewym, gwiazdki w prawym uchu. Niebagatelny ciężar klejnotów powodował, że kiedy ruszała głową, jej uszy powiewały jak flaga na wietrze.
Żona Roberta, przyjaciółka Ivany
Gotowość do odchodzenia od tej zasady zazwyczaj charakteryzuje rządy, które toczą ideologiczne wojny i traktują stosunki międzynarodowe jako element krajowej propagandy. Jednak stopień, do którego Donald Trump ośmieszył koncept „amerykańskiej dyplomacji” wykracza nawet poza normę zwykłego populisty. Georgette Mosbacher była tego flagowym przykładem.
Jej polityczna aktywność w Partii Republikańskiej polegała na wyjściu za mąż za Roberta Mosbachera – wartego 200 milionów dolków potentata naftowego z Teksasu, kumpla rodziny Bushów i sekretarza handlu w administracji Busha seniora.
To był już jej trzeci mąż-milioner – i ten okazał się strzałem w dziesiątkę, albowiem prowadził Georgette do republikańskiej elity, gdzie zajmowała się, jak przystało na żonę milionera, organizowaniem rautów służących do zbierania funduszy na kampanie wyborcze. Miała też okazję zawrzeć wiele pożytecznych znajomości, między innymi z ówczesną żoną Donalda Trumpa Ivaną – co wprowadziło ją do świata Donalda.
Wielbicielka kiełbasy
W wywiadzie, którego przebrana za alfa w czerwonych rajtuzach dyplomatka udzieliła w święta programowi Polsatu „Dzień na świecie”, ambasador naszego Wielkiego Sojusznika wyznała z rozbrajającą szczerością, że przyjeżdżając do Polski „nie wiedziała, czego się spodziewać”.
Pomysł, żeby w charakterze szefa misji dyplomatycznej wysłać kompletną amatorkę, którą nie ma czerwonego pojęcia o kraju, w którym ma pełnić misję, ale za to jest kumpelą byłej żony – stanowi znakomity przykład trumpizmu.
Jej wyobrażenia na temat Polaków – a także tego, co przystoi w Polsce dyplomacie państwa spoza UE – były zatem na poziomie chicagowskich polonusów z lat 50. ubiegłego wieku. Jej interwencje dyplomatyczne w RP – jakkolwiek podejmowane z chwalebną w gruncie rzeczy intencją, w obronie osób nieheteronormatywnych czy pluralizmu mediów (nawet jeśli to ostatnie oznaczało obronę interesu amerykańskiego kapitału) – wyróżniała subtelność drwala; kolonialna arogancja reprezentanta mocarstwa wobec „zafajdanego zadupia” – żeby zacytować opinię Donalda Trumpa o krajach afrykańskich.
Cudna i subtelna
Osobiście podejrzewam, że ambasador Mosbacher nawet nie wiedziała, że coś robi nie tak: była przekonana, iż jej groteskowe stroje, monstrualne sztuczne rzęsy, jarmarczna biżuteria i przechodzona kokieteria naprawdę uświetniają każdą imprezę, w której bierze udział.
Pytana przez Polsat, co „zabiera ze sobą z Polski” odparła: „Zabieram wasze trzy pocałunki. U nas całuje się tylko w jeden policzek. Uwielbiam jednak te dodatkowe dwa pocałunki. Zdecydowanie zabieram więc do Nowego Jorku te trzy pocałunki w policzki”...
Trzy cmoki na drogę.
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)