Banktut – z języka francuskiego „banqueroute” – określa dłużnika, który unika wierzyciela i postępowania sądowego, a także lekkomyślnie wydaje uzyskane w nielegalny sposób pieniądze. W Polsce obowiązuje termin „upadły”. Jeżeli nie ma majątku, to najczęściej ślad po nim ginie. Jeżeli ma, to zdesperowany przedsiębiorca może wystąpić o „upadłość układową”. Teoretycznie chodzi w niej o to, aby upadłemu pomóc w zaspokojeniu wierzycieli, a nie od razu zabierać mu przedsiębiorstwo. I nie zakłada się złej woli czy lekkomyślności.
W powszechnym języku „bankrut” i „upadły” oznacza to samo choć subtelna różnica jest znaczna. Walczących dziś o przetrwanie gastronomików, hotelarzy, właścicieli klubów z pewnością nie można posądzić o to, że są hulakami. To raczej państwo nie daje im pracować i zarabiać. O upadłości, wedle prawa, decyduje sąd. Teraz wychodzi na to, że decydują rządzący. I to dużo szybciej niż sądy zawalone sprawami.
Firmy padają
Zgodnie z przewidywaniami ekspertów, ubiegły rok okazał się rekordowy pod względem liczby upadłości konsumenckich. Przed wierzycielami i spiralą zadłużenia uciekło w niewypłacalność 39,6 tysięcy obywateli polskich. To o 64,5 proc. więcej niż w 2019 r. i aż sześciokrotnie więcej niż pięć lat temu, gdy upadłości konsumenckie stały się możliwe. Od końca marca tamtego roku sądy już nie badają stopnia przyczynienia się danej osoby do tej katastrofalnej sytuacji (np. lekkomyślne, nadmierne branie pożyczek). Obecnie każdy wniosek skutkuje ogłoszeniem upadłości, a sąd rozstrzyga jedynie o harmonogramie spłat zobowiązań przez okres maksymalnie do 7 lat.Bankructwa (właściwie upadłości) konsumenckie wystrzeliły jak z procy od czerwca 2020 r. czyli po zniesieniu wiosennego lockdownu wywołanego pandemią. Wcześniej sądy orzekały ich po kilkaset miesięcznie. W czerwcu 2020 r. po raz pierwszy w historii przekroczona została granica tysiąca upadłości (1116). W kolejnych miesiącach fala bankructw mocno rosła i rozpędziła się do rekordowych prawie dwóch tysięcy w grudniu.
Strach przed upadłością
Najczęściej o zakończeniu działalności mówią spółki z krótkim stażem na rynku. Około połowy firm, które działają krócej niż dwa lata, wchodzi w nowy rok z lękiem, że przydarzy im się najgorsze. Pesymizm przedsiębiorców wynika z przedłużającej się pandemii i kolejnych lockdownów, które nękają gospodarkę. Taka sytuacja pogłębia niepewność.
Nawet mało optymistyczne przewidywania stały się nieaktualne
Jeszcze przed zamknięciem gospodarki w listopadzie ubiegłego roku 43 procentom przedsiębiorstw nie udało się przywrócić swoich obrotów do okresu sprzed COVID-19. Na początku czwartego kwartału minionego roku spora część firm przewidywała, że nastąpi to w drugim (28,4 proc.) i trzecim kwartale (10,7 proc.) tego roku, a 11 procent twierdziło, że nie uda im się to już nigdy.
Najbardziej dotkliwym skutkiem koronakryzysa według ankietowanych jest spadek sprzedaży. Potem dezorganizacja pracy i wzrost kosztów prowadzenia biznesu. Co szczególne – tylko 5 procent przewiduje redukcję zatrudnienia. Ale w tych ocenach nie bierze się pod uwagę biznesów rodzinnych (gastronomii, pensjonatów), gdzie część „personelu” nie będzie miała co robić i za co żyć.
Pomoc widmo
Jak przedstawiał w mediach jeden z petentów – jest tak. Wniosek z dokumentami złożył w połowie października; w grudniu zażądano uzupełnienia papierów; w styczniu poinformowano, że nie ma możliwości wskazania terminu oceny wniosku – czyli przekazania pieniędzy. Czyli: czekaj tatka latka. Więc żadne plany ratowania biznesu nie wchodzą w grę. Albo właścicielka górskiego pensjonatu: byłam właśnie u księgowej zapytać, ile mogę dostać wsparcia z „tarcz”, o których tak często rząd mówi na konferencjach. Usłyszałam: „to ci się nie należy, bo zatrudniasz sześć, a nie dziewięć osób”, a inna pomoc „ci nie przysługuje, bo nie masz odpowiedniego utargu”.
Dowolny kalendarz
Nic dziwnego, że zrozpaczeni właściciele setek obiektów z tego żyjących ogłasza ogólnopolski bunt, czy jak kto woli nieposłuszeństwo obywatelskie. Każdy dzień zamknięcia to strach w oczach przed krachem – prawnie zwanym upadłością. Podobnie wypowiadają się właściciele galerii handlowych: w ich blokadzie nie ma żadnej racjonalności. Jeżeli może działać sklep z żywnością i meblami, to dlaczego nie z sukienkami czy butami? Ograniczenie handlu w galeriach tylko w samym listopadzie (drugi lockdown) to strata obrotów w wysokości około 8 mld zł. A straty będą jeszcze dużo większe. To przecież ludzie bez pracy, a budżet bez podatków. Tylko kto nad tym panuje?
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)