Spór o to, czy w Warszawie powinna być ulica brata prezesa, powraca jak zombie, które nie chce się dać upchnąć do grobu. W 2017 roku pisowski wojewoda Zdzisław Sipiera – na postawie przyjętej przez PiS ustawy, traktującej obywateli jak krnąbrne dzieci, które IPN musi karcić i korygować – przechrzcił aleję Armii Ludowej na ulicę Lecha Kaczyńskiego. Warszawski samorząd zaskarżył tę decyzję do sądu, który zgodnie z wolą mieszkańców przywrócił patronat AL.

Choć oczywiście stołeczni samorządowcy podkreślali, że wcale nie upominają się o lewicową partyzantkę, tylko o ideę samorządności jako takiej, a wszyscy i tak wiedzieli, że chodzi o utarcie nosa pisistom, którzy chcieli utrzeć nos antypisowskiej Warszawie.
Jednak – w duchu powszechnej katolickiej hipokryzji – nawet ci, którzy walczyli o sądową zmianę decyzji wojewody Sipiery, podkreślali, że tak naprawdę to oczywiście Lechowi Kaczyńskiemu ulica w Warszawie się należy, w końcu był jej prezydentem, no i życie stracił w służbie narodu...
Kulturka opozycji
Ostatnio upiora znów ożywił jeden ze stołecznych radnych PiS, który w dyskusji nad zupełnie inną kwestią wypomniał Rafałowi Trzaskowskiemu, że – w ramach wspomnianej hipokryzji – w kampanii obiecywał uhonorować brata prezesa ulicą. W grudniu prezydent stolicy stwierdził jednak – nie bez racji – że symboliczny ukłon w stronę PiS niekoniecznie jest na czasie, gdy na stołecznych (i nie tylko) ulicach rząd pałuje kobiety, upominające się o swoje prawa.
W internecie wywiązała się naturalnie żywa dyskusja – wszystkie pozbawione znaczenia kwestie doczekują się twitterowych burz – w której punkt widzenia obowiązujący antypisowską stronę sporu wyraził trafnie Konrad Piasecki z TVN24: „Od zawsze jestem zwolennikiem ulicy Lecha Kaczyńskiego w Warszawie. Ale siłowa rozgrywka, owocująca wystawieniem mu monumentalnego pomnika oraz polityczna presja, jaką w tej sprawie wywierają rządzący, potrafi skutecznie zniechęcać, nawet mnie, do wcielania w życie tej idei”.Antypisowska twittosfera pokiwała z uznaniem głowami – że niby tak, tacy właśnie jesteśmy, obiektywni i nacechowani szacunkiem do zmarłych i ich zasług, tylko PiS nam przeszkadza w uprawianiu kultury – aż tu nagle głos zabrał Radek Sikorski.
A ja nie jestem. Lech Kaczyński był miernym prezydentem i walnie przyczynił się do katastrofy smoleńskiej. Ma już Wawel i samowolkę budowlaną na Placu Piłsudskiego. Dość budowania kultu, do którego nie ma podstaw...
Debeściaki Lecha
Radek Sikorski ma rację. Lech Kaczyński był prezydentem rządzącym Polską w ponurych czasach I kadencji PiS – czasem zwanych „IV RP” – kiedy to na porządku dziennym były spektakularne aresztowania i pochody hańby, urządzane przez służby specjalne na potrzeby mediów. Był prezydentem, kiedy rząd jego brata – głoszący antyelitarne hasła – zniósł III próg podatkowy dla najbogatszych. Był prezydentem, którego notowania na chwilę przed śmiercią były tak fatalne, że w sondażach przegrywał nie tylko z premierem Tuskiem, ale także z Włodzimierzem Cimoszewiczem, który zarzekał się, ze nie będzie startował, i dawno nieobecnym w polityce Andrzejem Olechowskim.W sondażu CBOS z końca 2009 roku poparcie urzędującego prezydenta – wynoszące 11 procent – było porównywalne z Jolantą Kwaśniewską. Gdyby Lech Kaczyński nie zginął w Smoleńsku w kwietniu, najpewniej w październiku sromotnie przegrałby wybory.
Nawet nie znając treści ostatniej, mitycznej rozmowy braci – tej, w której Jarosław powiedział albo nie powiedział „ląduj” – mamy dość danych, żeby odnotować rolę Lecha Kaczyńskiego w ciągu zdarzeń, który doprowadził do śmierci 96 osób.
A co na to Macierewicz?
Parówki Antoniego
Kim trzeba być, by tak bezczelnie kłamać oskarżając ofiarę tragedii smoleńskiej, Prezydenta Kaczyńskiego? A wszystko po to, by bronić prawdziwych sprawców, czyli stronę rosyjską. Dotychczas tak działali tylko sowieci!
Tak dokładnie, to oskarżanie ofiar jest strategią na tyle popularną, że w języku angielskim istnieje nawet stosowny idiom – „victim blaming” – i odnosi się głównie do sytuacji, w których ofiara gwałtu słyszy, że sama sprowokowała napastnika, że bawiła się zbyt dobrze i miała zbyt głęboki dekolt. Jednak w odróżnieniu od sytuacji seksualnej napaści – które są zerojedynkowe – w sporach politycznych, także wtedy, kiedy prowadzą do fizycznej tragedii, wina nigdy nie leży po jednej stronie. Prowadzona od dekady aktywność Macierewicza, zmierzająca do wykazania, że katastrofa w Smoleńsku była tak naprawdę ruskim zamachem na polskiego prezydenta, przed którym drżał Władimir Putin, skutecznie skompromitowała mit założycielski dzisiejszej tożsamości Prawa i Sprawiedliwości.
Poglądy i opinie zawarte w artykule mogą być niezgodne ze stanowiskiem redakcji.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)