Tygodnik „Wprost” zasłynął ostatnimi czasy jako bat na aroganckich polityków i filar obywatelskiego prawa do publicznej kontroli ich poczynań. Dzięki jego publikacjom, Polscy mogli się dowiedzieć, o czym, jakim językiem, a czasem także i w jakim stanie, dyskutują ze sobą „słudzy narodu” w tych rzadkich zapewne chwilach, kiedy akurat narodowi nie służą. Wydawało się, iż jego zespół zasługuje na najwyższe uznanie: w pracy dziennikarza nie ma bowiem cech godnych wyższej oceny niż odwaga, bezkompromisowość i nieuleganie naciskom. Wielu naszych rodaków, czytając „Wprost”, mogło z uznaniem przyznać, iż przy wszystkich niegodziwościach polskiej debaty publicznej, są jeszcze wyspy uczciwości dające nadzieję na przyszłość.
Okazuje się jednak, iż ci, którzy pozowali na strażników dziennikarskiej etyki i obywatelskiej moralności w życiu publicznym, sami dają sobie prawo nie tylko do ich łamania, ale także do praktyk niesłychanych w demokratycznym państwie prawa. Oto bowiem wyszło na jaw, iż Michał Lisiecki, właściciel „Wprost” ni mniej ni więcej, tylko odnosił teksty do aprobaty w ABW. Zgodnie z ujawnionymi dokumentami, sytuacja okazuje się być nawet smutniejsza od początkowych oczekiwań. Okazuje się bowiem, iż pracownicy, do niedawna cenionego, ogólnopolskiego tygodnika oddawali teksty do wglądu nie pod przymusem, ale z własnej woli.Pierwszym i najbardziej oczywistym problemem, który pojawia się w reakcji na ujawnienie podobnych praktyk jest pytanie o to, po co właściwie właściciel tygodnika opinii wysyła bezpiece teksty do cenzury? Można spodziewać się, iż w lojalnym nadskakiwaniu organom widział swój interes. Pytanie tylko jaki i na jaką skalę podobne podejście jest w dzisiejszej Polsce normą dziennikarskiej praktyki? A ponieważ tak się złożyło, iż to właśnie „Wprost” opublikował unikalne i ściśle strzeżone materiały kompromitujące konkretnych polityków, to logicznie będzie także wyjaśnić kwestię, czy nie mamy do czynienia z wzajemnym świadczeniem sobie usług przez „siłowików” i media i jeżeli tak, to kto kim w tym układzie manipuluje. Bo to, że na tym procederze traci niezależność prasy i praworządność państwa nie ulega żadnej wątpliwości.
Drugą kwestią i niejako odwróceniem perspektywy problemu, jest pytanie o to, co cała sytuacja mówi nam o funkcjonowaniu służb specjalnych, na utrzymanie których każdy z nas zrzuca się corocznie ze swoich podatków? Statutowym, a więc jedynym legalnym celem istnienia ABW jest obrona naszego bezpieczeństwa przed zewnętrznymi i wewnętrznymi zagrożeniami, a nie stanie na straży czystości ideologicznej tego czy innego tygodnika. W tym kontekście, sprawa „Wprost” rzuca światło na sposób funkcjonowania polskich służb i może stać się przyczynkiem do ich oskarżeń nie tylko o przekroczenie kompetencji, ale po prostu o psucie państwa.
Swoją drogą, jeżeli w Polsce taka praktyka istnieje, to ciekawe jak wyglądają jej aspekty techniczne, tzn. to, kto konkretnie decyduje o tym czy dany materiał należy puścić czy zatrzymać. Byłoby szczytem absurdalnego paradoksu i dzikim chichotem historii, jeżeli okazało by się, iż służby specjalne wolnej Polski angażują w tym celu zaprawionych w bojach weteranów zawodu z ulicy Mysiej, którzy po cichutku dorabiają sobie w ABW do emerytur.
Jeżeli bowiem przedstawiciele prywatnych, czysto komercyjnych gazet na wyścigi noszą teksty mundurowym do cenzury, to strach pomyśleć jakie zwyczaje panują w tej kwestii w mediach państwowych, w których, jak pokazuje ćwierć wieku historii III RP, dowolny program można zdjąć z anteny na jeden telefon z odpowiedniego ministerstwa. I nawet, jeżeli przypadek „Wprost” okaże się wyjątkiem, to z jego powodu Polska i jej media już na zawsze straciły moralne prawo do krytyki kolegów ze Wschodu: trudno kontrolować i oceniać cnotę innych, w sytuacji, kiedy istnieją twarde dowody na brak własnej.
Obserwując ostatnią aferę „Wprost” nie tylko Putin, który, biorąc pod uwagę sprawność rosyjskich służb, zapewne przeczytał już o niej w porannym raporcie, ale i Aleksander Łukaszenko może z zadumą pokiwać głową i zazdrośnie popatrzeć na przywódców polskiego państwa. Nawet im, rzekomym „dyktatorom” w najśmielszych marzeniach, nie śniła się taka dyscyplina wśród redaktorów i lojalność mediów wobec władzy.
Kiedy więc następnym razem, któraś z polskich telewizji podniesie protekcjonalny krzyk oburzenia na „kremlowskich propagandzistów” a gazety nad Wisłą z pełnym moralnego zadęcia przekonaniem o własnej wyższości skrytykują brak wolności słowa nad Wołgą, nieuchronnie pojawi się pytanie: która ze służb stawiła pieczątkę pod tekstem i czy znowu przez któregoś z redaktorów jakaś pani major miała nieprzespaną noc.
Klikając przycisk "Post", jasno wyrażają Państwo zgodę na przetwarzanie danych na swoim koncie w Facebooku w celu komentowania wiadomości na naszej stronie internetowej za pomocą tego konta. Szczegółowy opis procesu przetwarzania danych można znaleźć w Polityce prywatności.
Zgodę można wycofać, usuwając wszystkie pozostawione komentarze.
Wszystkie komentarze
Pokaż nowe komentarze (0)
w odpowiedzi na (Pokaż komentarzUkryj komentarz)